Historia zna przypadki wielu epidemii, które opanowywały miasta, regiony, kraje a nawet całe kontynenty. Zawsze w takich tragediach Kościół stawał się miejscem ucieczki, modlitwy, pokuty, praktyki wiary, która gorliwie upraszała dobrego Boga o oddalenie plagi, była miejscem wspólnego wspierania się, podejmowania również heroicznych czynów miłości, czego świadkami są święci i błogosławieni, którzy w ofiarnej posłudze pogrążonym chorobą nieśli pomoc i ratunek. Jak dziś, w dobie epidemii koronawirusa Kościół spełnia swoje zadanie?
Na pierwszym miejscu trzeba powiedzieć o wielkim potencjale, jaki kryje się w obecnej godzinie historii. Jest to potencjał ewangelizacyjny. Nagłe zatrzymanie się świata, lęk przed samymi sobą, kontaktami i relacjami jest lękiem przed śmiercią. Wrócił na poważnie temat śmierci. Rozhuśtani w sukcesach i beztroskach ludzie zapomnieli o tym, że jesteśmy na tym świecie na chwilę. Nagle każdy zobaczył, że może umrzeć. A niektórzy przyswoili sobie jedną z podstawowych praw ludzkiej egzystencji – umrzemy, to jest pewne. Skoro umrę, to jaką wartość ma życie? Skoro umrę, to czy jest coś dalej? Niemodne do tego roku pytania wróciły do świadomości każdego z nas. I właśnie tak patrząc i słuchając na to, co mówią księża i biskupi z ambon mam wrażenie, że każdy zaczął mówić rzeczy najważniejsze. Językiem teologii ujmując, przepowiadanie stało się bardziej kerygmatyczne.
Za głoszeniem samego serca Ewangelii w Kerygmacie o Jezusie Chrystusie, który umarł i żyje dziś, wypływa bardzo konkretna i szeroka konsekwencja. Rodzi się żywa wiara. Nie należy jej stawiać w sprzeczności z często tradycyjną, bądź zwyczajową religijnością. W niej bowiem również wiara może być przekazywana, przeżywana i wyrażana. Jednak sytuacja zewnętrznych obostrzeń jest pomocą w odpowiedzi na pytanie: o co właściwie chodzi w mojej religijności? Przywiązani bowiem do Kościoła katolicy w ramach panujących obostrzeń również muszą się dostosować do sytuacji. Nie można być w niedzielę w kościele tak, jakby się chciało. Nie było poświęcenia koszyczków (dla wielu przecież najważniejszego obrzędu liturgicznego w roku). Minęła Wielkanoc, zaczyna się sezon ślubów, pierwszokomunijnych wydarzeń. Wiele jest pytań: Jak to będzie? Księża stosują się do wskazań biskupów poszczególnych diecezji. Można je poczytać na stronach internetowych. Jak praktycznie wychodzi nam wiara w zamieszaniu wokół religijności?
Pierwszy symptom jest bardzo pocieszający. Kościół zszedł do Internetu. Zdecydowana większość parafii podjęła lepiej bądź gorzej próbę komunikacji wirtualnej z wiernymi. Dotyczy to nie tylko wielkich miejskich parafii, ale również małych parafii daleko na prowincji. Oczywiście skutek jest różny, zależy od możliwości. Jeśli nie transmisje, to chociaż łączność poprzez ogłoszenia zamieszczane w Internecie. To jest pocieszające. Dla rozluźnienia można powiedzieć, że ma to również zabawne skutki, bo błędy liturgiczne czy potyczki nie przepadają w Internecie. Ciekawi jednak przełożenie starania się duchowieństwa na odbiór wiernych. Czy w nabożeństwach transmitowanych uczestniczy ich więcej? Czy uczestniczą tak, jak powinni (wstając, klękając, odpowiadając, śpiewając)? Sytuacja dyspensy od udziału fizycznego nie zwalnia wszak od obowiązku Mszy w sposób, w jaki wierny jest w stanie wziąć udział. Z lękiem niektórzy duchowni prognozują, że praktyka dyspensy niestety sprawi, że nie wszyscy, którzy zaliczali się do dominicantes, a więc chodzących do kościoła, wrócą po pandemii. To jest jedna z przestrzeni sprawdzianu wiary. Chodzę ze zwyczaju? Czy dla spotkania z Bogiem?
W odniesieniu do uroczystości pierwszokomunijnych i ślubnych, które mają dość szeroką oprawę zewnętrzną też pojawi się pytanie: Czy lepiej odbyć uroczystość tak jak będzie to możliwe w czasie, gdy tylko się to skończy, czy może poczekać na okazję do uroczystości? Do kancelarii parafialnych dzwonią nie tylko nowożeńcy zainteresowani ślubem czy rodzice dzieci pierwszokomunijnych, ale również właściciele lokali gastronomicznych. Sytuacja jest przynajmniej kłopotliwa, ale jest okazją do pomyślenia o istocie tych wydarzeń. Znam przypadek narzeczonych, którzy za świadków biorąc rodziców nie rezygnują ze ślubu w końcu kwietnia. „Okazja do imprezy jeszcze będzie”. Pieniędzy owszem, szkoda, ale pojawia się świadomość wartości bezcennych. To buduje.
W ogóle całe duszpasterstwo zostało zepchnięte do sprawowania dwóch najważniejszych sakramentów: spowiedzi i Komunii Świętej. To też jest symptomatyczne. Spośród wielu działalności Kościoła, akcji, programów, listów, wydarzeń pozostały dwa najważniejsze, chociaż też okrojone. Poruszenie, jakie dotyka serc ludzkich jest również widoczne w głębszym przeżywaniu spowiedzi, w większej radości z Eucharystii, która jest darem. Można odkryć na nowo wartość Komunii Świętej, która była na wyciągnięcie ręki. Okazuje się że Ona się nam nie należy, ale jest nam dana. Sama postawa też się zmieniła. Już nie ma łapczywości, ale liturgiczna ostrożność, której kto wie, czy przypadkiem już nie brakowało zarówno księżom, jak i świeckim.
Właśnie w tej tonacji przejść można do trudnych stron zaistniałej sytuacji. Nie mi oceniać słuszność restrykcji, które dotknęły Kościół. Zrozumiałym jest podjęcie działań mające na celu zapobiec rozprzestrzenianiu się wirusa. Kościół jest tkanką w społeczeństwie, więc nie ma powodu do tego, abyśmy byli z nich wyłączeni. Nie mam odwagi, by kwalifikować je jako prześladowanie Kościoła, chociaż w porównaniu do tego, co się dzieje w innych publicznych miejscach rodzi się jakieś poczucie krzywdy i niesprawiedliwości. Kościół postawiony w hierarchii zakazów za transportem publicznym, a przed lokalami gastronomicznymi delikatnie upomina się o rewizję zasad. Być może obowiązujące w momencie pisania tego tekstu ograniczenie liczby pięciu uczestników liturgii wyłączając posługujących będzie już zmodyfikowane.
Recepcja ograniczeń jednak rodzi wiele komplikacji. Mamy do czynienia z przesadą, gdy duszpasterze zamykają kościoły i odprawiają Msze bez ludu. Tu i ówdzie są proboszczowie, którzy albo w ogóle lekceważą ograniczenia, albo tak pokrętnie liczą do pięciu, że każdy inny uczestnik widziałby przekroczenie restrykcji. Obok tych sytuacji mamy też do czynienia z zarządzeniami biskupimi, które tak różną się miedzy sobą, że od razu ciśnie się zapytanie o jedność Episkopatu. Nie są to, broń Boże, słowa krytyki biskupów. Zwróćmy uwagę jednak, jak brakuje nam jednego przedstawiciela Kościoła, za którym moglibyśmy w zaufaniu iść, jak za Prymasem Tysiąclecia. Jednak zdajemy sobie sprawę, że siła Prymasa leżała obok osobistej charyzmy w tak wielu funkcjach skupionych w Jego posłudze. Niektórzy twierdzą, że pełnił zadania dzisiejszych dziesięciu biskupów.
Jakkolwiek nie chcąc zmieniać tematu, zauważmy, że jedność, jaka znamionuje wspólnotę uczniów Jezusa przeżywa dziś wielką próbę. Bowiem pomimo tego, że administracyjnie każdy ordynariusz jest niezależny od innych, nie ma jedności w niektórych elementarnych sprawach. Jeden biskup powie, że nie można dawać Komunii do ust, a drugi, że nie można na rękę. Zatem zwolennicy tego pierwszego w drugim będą widzieć zabójcę, a w przeciwną stronę patrząc będziemy mieli do czynienia z heretykiem modernistą. Analizując wszelkie dane widzimy przesadną interpretację i z jednej, i z drugiej strony. Narażam się zatem i jednym i drugim w tym momencie, ale czy właśnie nie rezygnacja z własnych wizji jest drogą do jedności? Czy nie jest zwycięstwem szatana, że w mediach zwolennicy jednych duszpasterzy krytykują drugich? Jak w liście św. Pawła „Ja jestem Pawła a ja Apollosa”. Tak samo księża. Zamiast zastosować się do wskazań biskupa ostentacyjnie naginać w jedną, bądź drugą stronę. Może właśnie potrzeba było zobaczyć tak wielki indywidualizm, który zdaje się powoli zjadać jedność Kościoła, rozbijać ją na rzecz wspólnot, samouwielbienia i samozadowolenia.
Brak jedności pomiędzy duchownymi na różnych płaszczyznach jest jakąś bolączką. Nie ogarnia on na szczęście wszystkich, ale tam, gdzie się ujawnia jest oczywistym przeciwieństwem ewangelicznego przesłania. Jednak trudniejszy do rozwiązania jest problem, który jest brakiem jedności pomiędzy duszpasterzami a wiernymi. Jej najgorszą odmianą jest ten brak jedności, gdy wierni zarzucają księżom odstępstwo od wiary, zarzucenie Boga. Zastanawiam się, czy narastających nurtach apokaliptycznych, które widzą w wirusie element bliskiego końca świata jest miejsce na wiarę. Są praktyki postu, nabożeństwa, jakby zadania do spełnienia. Osobista realizacja zadań napotykając na trudność, chociażby w liczbie pięciu osób, nie wykaże się jednak posłuszeństwem. Zadanie: ,,Być na Mszy mimo wszystko’’ popycha do uporu, chowania się ludzi po 80-tce za filarem, bądź namawianiem przed wejściem do świątyni, by bojkotować decyzje księży. Efekt jest taki, że uparty z kościoła nie wyjdzie, ksiądz niezgodnie z podstawową swoją tożsamością musi błagać o wyjście ludzi ze świątyni, a inni wierni, którzy zapewne też do kościoła chodzą, dzwonią na policję ze skargą na księdza.
Uczono kiedyś, że w Kościele posłuszeństwo sprawdza wszystko, gdyż tego jednego szatan nie umie udawać. Jedna z moich znajomych pisała, że chociaż jest jej bardzo trudno z ograniczeniami, podoba się to właśnie, że wobec całej sytuacji Kościół jest pokorny. Nawet jeśli to wszystko jest prowokacją, manipulacją czy kłamstwem, prześladowaniem Kościoła, wierzymy przecież, że to się skończy. Nie nawrócimy przez tę sytuację świata, ale sami możemy dopełnić osobistego uświęcenia. Koronawirus zatrzymał nas, wymusił w nas nowe zasady zachowania, dał nam okazję do zadawania pytań, na które być może nigdy by nie było czasu. Może Kościołowi ten czas posłuży, aby nowe, które będzie w czasach po wirusie, było lepsze, bardziej autentyczne. Może po prostu nauczymy się rozmawiać, a nie tylko oczekiwać, wierzyć w Boga, a nie przy okazji Boga w siebie, myśleć o niebie, a nie czynić piekło na ziemi.
Radosław Skórkiewicz