Jeśli dobrze rozumiem wiadomości docierające do mnie z Polski, trwają protesty przeciwko delegalizacji aborcji eugenicznej. Kobiety masowo wyszły na ulice, żeby protestować przeciwko odbieraniu im prawa wyboru: ,,jeśli jestem w ciąży, a badania wykazują, że dziecko najprawdopodobniej urodzi się chore, upośledzone albo martwe, to mam prawo taką ciążę przerwać, także późno, bo do 24. tygodnia, czyli w praktyce: wywołać wcześniejszy poród zakończony śmiercią dziecka, które udusi się w trakcie porodu, bo jego płuca są jeszcze niedojrzałe’’.
Jak pokazują badania opinii publicznej, większość Polaków ma takie zdanie, ponieważ są przeciwni naruszaniu tzw. kompromisu aborcyjnego. Uważają więc, że aborcja generalnie jest złem, ale jeśli dziecko jest chore – to bywa mniejszym złem, bo kobieta powinna mieć wybór.
Miałam taki wybór i chcę krótko opisać moje doświadczenie, żeby Państwu uświadomić, na czym on polega. Moim zdaniem to nie jest wybór, który chcecie mieć.
Dwoje moich pierwszych dzieci urodziło się martwych właśnie w 24. i 22. tygodniu ciąży, czyli tuż po „półmetku”, ale wciąż jeszcze w wieku „abortowalnym”.
W obu przypadkach zaczęło się podobnie: mdłości właśnie mnie opuściły, brzuch rósł w oczach, dziecko kopało bez przerwy i cała sprawa zaczynała się robić już bardzo namacalna: to już nie cienie na USG, tylko nieustanny kontakt z „płodem”, czyli, zdaniem frakcji pro-choice, tym nieistniejącym jeszcze, nieżyjącym „zlepkiem komórek”… No nie, chłopcy istnieli sobie stanowczo i wyraźnie, przeciągali się w moim brzuchu, kopali, wystawiali w stronę „powietrzni brzucha” a to głowę (pupę?), a to rączkę. Można to było zobaczyć, małą, przesuwającą się pod moją skórą „górkę”. „Górka” reagowała na dotyk, reagowała na temperaturę, wiedziałam, kiedy dziecko śpi, kiedy się przeciąga. Robiło się ciężkawo, ale dawaliśmy radę, na rowerze wciąż jeździłam. W spodnie przestałam się już mieścić, byliśmy na etapie kupowania ślicznych ciążowych sukienek.
Za pierwszym razem poszło szybko, po prostu odeszły mi wody i zaczął się poród. Skurcze, szpital, w ciągu ośmiu godzin było po wszystkim. Teodor urodził się w 24. tygodniu. Procedura medyczna obowiązująca w Danii nie przewiduje ratowania życia dziecka, które spontanicznie rodzi się, a nie osiągnęło kilograma wagi. Zrobiono mi USG, okazało się, że dziecko jest w porządku, w pełni zdrowe, ale nie ma kilograma, zatem nic nie dało się zrobić. Procedura w Polsce byłaby inna, gdybym trafiła akurat na szpital, w którym byłaby specjalistyczna neonatologia, podjętoby próbę ratowania Teodora.
Za drugim razem było inaczej. Wody odeszły w 20. tygodniu, ale poród nie postępował, nie było skurczów. Dziecko było żywe i zdrowe. Leżałam dwa tygodnie w najlepszym szpitalu w Danii i czekałam na cud, na śmierć dziecka albo na kontynuację porodu. Znów nikt nie mógł nic zrobić. Leżałam płasko, otoczona świetną, profesjonalną i czułą opieką super-położnych i pielęgniarek w Rigshospitelet, czyli w szpitalu Królestwa, tym z Larsa von Triera. Pewnego dnia pojawiła się Pani Doktor. Ponoć najlepsza. Któraś z moich pielęgniarek przybiegła do mnie przejęta i powiedziała: „słuchaj, jest dobrze, widziała twoją kartę i zgodziła się z tobą porozmawiać, może ona coś wymyśli”. Na początek Pani Doktor zażądała, żebym wstała i poszła do jej gabinetu. Bałam się, wiedziałam, że to nie jest dobre dla mnie, ani dla dziecka, że wody uciekają. Poszłam. Pani Doktor zażądała aborcji. „Kończymy ten absurd, co ty sobie do cholery wyobrażasz, nawet jeżeli mały przeżyje, to będzie niepełnosprawny, płuca nierozwinięte, niedotlenienie, ty w ogóle nie wiesz, co to znaczy. Nie znasz się na tym, ja się znam, kończymy. Podajemy leki skurczowe, rodzisz w tej chwili”. No cóż, jedyną moją pociechą w tej koszmarnej, absurdalnej sytuacji był fakt, że w reakcji na tę mowę zwymiotowałam i zdaje się, że na jej super-drogie buty. Położna zabrała mnie z powrotem do łóżka i więcej mowy o aborcji nie było.
Ale uwierzcie mi, to był jeden z najgorszych momentów mojego życia. Społeczeństwo wypowiedziało się w osobie tej pani doktor. Społeczeństwo nie życzyło sobie ponosić kosztów i odpowiedzialności w sytuacji istnienia mojego, wciąż zdrowego, ale potencjalnie niepełnosprawnego, syna. Czułam się jak ostatni zbrodniarz, jak ostatnia suka. Leżąc tam i czekając na śmierć mojego „płodu” albo na cud.
Teraz znowu słyszę od moich przyjaciół w Polsce, że na niczym się nie znam, że nie mam niepełnosprawnych dzieci, więc mam się zamkną, kiedy nie mogę. Naprawdę, wolałabym, żeby tego „wyboru” nikt mi na siłę nie wpychał. Ja generalnie nie byłam w sytuacji wyboru, nie chciałam żadnego wyboru. Chciałam, żeby mój syn urodził się w tygodniu 40., żywy, zdrowy i dotleniony. Proponowanie, czy wręcz nakazywanie mi zabicia istoty, która była we mnie, ze mną, którą czułam bez przerwy – to było barbarzyństwo. Niezależnie od tego, czy nazwiemy go dzieckiem, płodem, zlepkiem komórek. Możemy się nawet umówić, że był kociakiem. Kociaka też bym nie zabiła. Bo był żywy.
I rozumieli to wszyscy w szpitalu Królestwa, cały ten świecki, laicki i lewacki personel. Z wyjątkiem tej jednej pani…
W drodze powrotnej do łóżka położna powiedziała mi: „uspokój się, nie musisz robić tej aborcji. Pozwolimy naturze działać”. I to myślę jest kwintesencja podejścia strony świeckiej, ale ludzkiej: „pozwólmy naturze działać”. Nie ratowali mojego pierwszego dziecka, bo natura najwyraźniej chciała, żeby umarł. Nie zabili drugiego, bo natura się wypowiedziała się wyraźnie w sprawie jego losu. Ale nikt, nawet ta zwariowana Pani Doktor, nie kwestionował człowieczeństwa żadnego z moich „płodów”. Nikt nie nazywał ich dehumanizującymi określeniami, nikt nie zabraniał mi ich wziąć na ręce, kiedy się już urodzili. Nikt nie przeszkadzał w pogrzebie. Wszystko odbyło się godnie i normalnie.
„Płód” urodzony w 22. czy 24. tygodniu wygląda jak normalny noworodek, tylko mniejszy. Ma rączki, nóżki, oczy, brwi, rzęsy. Śliczne małe paluszki i paznokcie. Nie ma żadnego powodu wrzeszczeć, że to „ciało kobiety i jej wybór”. To, co urodziłam, to w oczywisty sposób nie było moje ciało. To było ich ciało, ich paluszki i rzęsy.
To, co się wyprawia na ulicach w Polsce, to chyba nie jest dążenie w kierunku ucywilizowania czegokolwiek. Nawet jeżeli nie wierzycie w Boga, pozwólcie naturze działać. Nie stawiajcie kobiet w sytuacji tego koszmarnego „wyboru”.