Fabularyzowana opowieść na kanwie historii życia żołnierza niezłomnego Stefana Pabisia ps. „Stefan”.
Urodziłem się 3 sierpnia 1910 roku we wsi Polowa w powiecie Łask. Kiedy miałem 11 lat przenieśliśmy się z rodzicami do Rakowszczyzny, powiat Wołkowysk. Służyłem w 80 pp w Słonimiu. Ukończyłem szkołę podoficerską i uzyskałem stopień plutonowego łączności. W 39-tym walczyłem w obronie Lwowa. Potem poszliśmy do niewoli Sowieckiej. Ja byłem taka nieujarzmiona dusza. Niewola na mnie bardzo źle działała. Myślę sobie: nie, ja tu dłużej nie mogę być. Skontaktowałem się z jednym podporucznikiem z Baranowicz i umówiliśmy się, że będziemy razem wiać, bo to wszystko, co nam tu obiecują, to wszystko to nie jest to. To się inaczej zanosi. I pewnego wieczora zwialiśmy. Pamiętam – deszczyk padał. Parkan tam był drewniany. Wyłamaliśmy sztachety i ja trafiłem na stację kolejową. Tam wskoczyłem na taką lorę – odkryty wagon, którym przewożone były akumulatory i dojechałem do Kowla. W drodze do domu zatrzymała mnie milicja. Wywieźli mnie na wschód, w stronę Baranowicz. Dojechaliśmy wieczorem. Pociąg zatrzymał się na stacji. Powiedziano nam, że rano będziemy otrzymywać dokumenty. Następne kłamstwo. Rano – żadnych dokumentów, a my jedziemy na wschód. Mijamy jedną, drugą stację… Trzecia nazywała się Pogorzelce. I tak sobie mówię: ty, Stefan, nie patrz na nic, tylko zwiewaj póki czas. Mówię: pomóżcie chłopcy dostać się do okna, bo one nie były zakratowane. Stałem przez pewien czas na buforze, a później przesunąłem się, czepiając się różnych prętów, pod wagon. Kiedy zrobiło się ciemno – zdecydowałem się puścić. Maszerowałem nocami i w listopadzie 39-ego udało mi się szczęśliwie wrócić do rodziny. Do ZWZ wstąpiłem w 41-ym. Byłem dowódcą plutonu w II kompanii terenowej II-ego rejonu Obwodu Wołkowysk. Magazynowaliśmy broń, budowaliśmy bunkry i magazyny, prowadziliśmy punkt nasłuchu radiowego. Braliśmy udział w akcjach na linie kolejowe. W lipcu 44-ego, jak tylko wkroczyli Sowieci, zostałem aresztowany przez NKWD. Wcielili mnie do II Armii LWP, ale po dwóch miesiącach uciekłem z kilkoma ludźmi. NKWD cały czas mnie poszukiwało. Aresztowali też moją żonę. Wiosną 1945-ego zorganizowałem nowy oddział. Liczył ok.18 ludzi. W sierpniu otrzymałem awans na podporucznika i zostałem szefem Samoobrony Obwodu Wołkowysk. Było to w 45-tym, w okolicach Międzyrzecza. Pewnej nocy na drodze spotkaliśmy człowieka. „Żuraw” dobrze mówił po rusku i do tego miał ruski mundur, więc go wylegitymował. Okazało się, że to szef miejscowych szpiclów NKWD. Podaliśmy się za lotną grupę likwidacyjną kontrwywiadu NKWD. Uwierzył i podał spis terenowych donosicieli. Pewnego razu udaliśmy się w nocy pod wskazany adres. Kiedy zapukałem do okna, mówię mu, że jestem nowym NKWD-ystą i już pracuję z tym a tym, podając nazwisko innego donosiciela. Mówię do niego, żeby nie zapalał światła, żeby się nie zdradzić, że jesteśmy u niego. Mówię mu: otwórz, to pogadamy. To ten raz, dwa otwiera i pakujemy się wszyscy do środka. Tylko jeden został na posterunku przy chałupie. No i zacząłem dalszą rozmowę, czy coś wie o ukrywających się Polakach. Nawet podaję jednego z ukrywających się nazwisko. No a on opowiada jak tu rozpoczyna swoje działanie jako informator. Mówi, że niedługo oczyścimy ten teren z polskich bandytów. A chłopaki słuchają tej naszej rozmowy. Wreszcie mówię: wystarczy, zapalaj światło. Złapał lampę naftową do ręki, zapalił i spojrzał na nasze mundury, a lampa brzdęk z rąk na ziemię. I rżnie w portki. Chłopaki wzięli taką ławę, która stała przy ścianie, a ja podaję wyrok: na pierwszy raz 25 nahajek, ale to sam ma obliczyć, bo jak się pomyli, to może być więcej. Jesienią trzeba było przejść granicę i głębiej się zakonspirować. W Bobolicach na Pomorzu, w dawnym warsztacie stolarskim, założyliśmy spółdzielnię „Robotnik”. Naszym zadaniem, oprócz normalnej pracy w warsztacie (remontowaliśmy też miejscowe szkoły), było przerzucanie naszych ludzi przez granicę. Niestety trafiliśmy na obławę NKWD. Prowadziliśmy właśnie przez granicę 20-toosobową grupę AK-owców z placówek Mścibów, Świsłocz i Porozów, którzy musieli ukrywać się przed NKWD. Początkowo wszystko szło gładko. Tuż po przejściu pasa granicznego, już po polskiej stronie, natknęliśmy się na dwóch żołnierzy wojsk pogranicznych NKWD. Kazałem ich zlikwidować, ale chłopaki uprosili, żeby ich tylko rozbroić i puścić wolno. Spowodowało to tragiczne skutki. Gdy dotarliśmy do stacji w Waliłach, ogarnęła nas obława NKWD. W wyrwaniu z okrążenia pomógł mi przypadek. Wyskoczyłem z drugiej strony wagonu i od razu wpadłem w głęboki śnieg, który zalegał okoliczne pola. Pewnie myśleli, że wezmą mnie żywcem i puścili za mną psy, ale udało mi się je zastrzelić. Byłem już od nich jakieś 400 metrów, kiedy dostałem. Na szczęście miałem na sobie gruby kożuch. Kula trafiła w kręgosłup. Ukrywałem się u rodziny żony w Złotkach. Gdy mnie nie było w oddziale, to grupa nawiązała kontakty z V Brygadą Wileńską AK. Zrobili nawet wspólnie z nimi kilka udanych akcji. No i dostali propozycję wejścia do odtwarzanej na Pomorzu V Brygady Wileńskiej. Ale ja nie bardzo to widziałem i przekonałem chłopaków, żeby pozostać w strukturach białostockiego Zrzeszenia WiN. Do Bobolic wróciłem dopiero na wiosnę 46-ego. UB chciało mnie aresztować, ale udało mi się uciec. Ostrzegł mnie jeden z funkcjonariuszy, który pracował dla nas. Z chwilą, gdy zostaliśmy uprzedzeni o mającym odbyć się aresztowaniu, natychmiast opuściliśmy nasze miejsce pracy udając się poza miasto. Będąc już poza miastem, widocznym było, jak jechało 6 samochodów z wojskiem do Bobolic, celem aresztowania nas. Po opuszczeniu Bobolic, w pobliskim lesie rozdzieliliśmy się na 3 grupy. Ja z sześcioma udaliśmy się do Malborka. Druga grupa udała się do Gdańska, natomiast trzecia udała się gdzie…, tego nie mogę powiedzieć. Ukrywałem się w Malborku, Pasłęku i Szczytnie. Dopadli mnie w październiku, kiedy z chłopakami chciałem przejąć i wyremontować stary młyn. Razem z „Krukiem” i Józkiem Dąbrowskim uciekliśmy z konwoju, gdy wieźli nas do Olsztyna, do tamtejszego WUBP. Ukrywałem się aż do amnestii w 1947-ym. Po uzgodnieniu z mjr „Rochem” – ujawniłem się. Aresztowali mnie 9 miesięcy później. Na procesie w Olsztynie dostałem 10 lat. Chyba nie bardzo wiedzieli jeszcze kogo złapali. Rok później, po rewizji, dostałem dwukrotną karę śmierci. Bierut łaskawie zamienił ją na dożywocie. Siedziałem w Barczewie. Wyszedłem w marcu 1955-ego. Był już późny wieczór, gdy dotarłem do domu. Zastukałem w okno od strony ulicy. Po pewnym czasie usłyszałem jak żona pyta: kto tam? To ja, Stefan – mówię. A ona: Jaki Stefan? Stefan – twój mąż. Ona na to: co, znowu uciekłeś? Nie. Wypuścili mnie – odpowiedziałem. Otworzyli uradowani, a ja wyglądałem jak łajza: stara, zniszczona kurtka, spodnie na sznurek, buty nie do pary i bez sznurowadeł… Ale to nic, i tak radość była wielka. Nigdy nie uznałem rządów Komuny. Nie prosiłem o unieważnienie wyroku. W 1999 roku znowu odwiedziłem rodzinne strony – ukochaną Rakowszczyznę. Namówiłem kilku przyjaciół i poszliśmy… przez „zieloną granicę”. Kiedy wracaliśmy, zatrzymała nas milicja białoruska. Ale co mogli zrobić 80 i 90-ciolatkom? Przekazali nas polskiej Straży Granicznej, a ci puścili nas. Nigdy nie zapomnimy naszych ukochanych Kresów Historię życia Stefana Pabisia odtworzył na podstawie znanych relacji i dokumentów IPN – Marek Strzeszewski „nauczyciel”. W trakcie pisania fabularyzowanej opowieści posłużył się okolicznościowym wydaniem IPN pt. „Mazowsze i Podlasie w ogniu 1944-1956” z podtytułem „Żołnierze Wyklęci Mazowsza i Mazur 1944-1956” autorstwa Kazimierza Krajewskiego i Tomasza Łabuszewskiego.