„Pogadamy, jak sama będziesz w takiej sytuacji”. „Nie masz pojęcia, to się nie wypowiadaj”. „Życzę Ci, żebyś sama miała takie dziecko”. „Ile dzieci już adoptowałaś?”
Te i podobne zdania słyszałam wiele razy w ciągu swojego życia, bo od zawsze bronię nienarodzonych, a mają one kneblować usta prolajferom. I rzeczywiście tak się dzieje. Wielu udało się zastraszyć, inni przeszli na pozycje, że lepiej innym niczego nie narzucać.
Wiele razy o tym wszystkim myślałam. Kiedy więc okazało się, że moja ciąża nie rozwija się poprawnie, zaczęłam zadawać sobie pytania, czy aby to nie jest dla mnie swoista próba i doświadczenie – oto teraz będę miała niepełnosprawne dziecko i będę musiała podjąć to, czego rodzice boją się najbardziej.
Marzyłam z całego serca o trzecim dziecku. Tak bardzo czułam, że czegoś mi brakuje, że jestem niespełniona jako matka. Dlatego mało nie pękłam z radości, gdy zobaczyłam dwie kreski.
Gdy staraliśmy się o pierwsze dziecko, wokół mnie wiele moich koleżanek traciło swoje dzieci w wyniku poronienia. Miałam więc bardzo mieszane uczucia, gdy w końcu udało się nam począć. Z jednej strony cieszyłam się upragnionym, wymodlonym i wyczekanym dzieckiem, z drugiej paraliżował mnie strach, że nie mogę się tak cieszyć, bo jeśli poronię, będę bardzo cierpieć. Lęk był tym większy, że na pojawienie się Martusi czekaliśmy dłuższy czas, więc mieliśmy świadomość, że wcale nie tak łatwo mieć dziecko. Walczyłam z myślami i zmiennymi uczuciami. Z jednej strony chciałam ogłosić całemu światu, że jestem w ciąży, z drugiej bałam się, że jeśli to zrobię, a potem stracę dziecko, to będzie mi strasznie głupio. Szybko jednak doszłam do wniosku, że to myślenie jest bezsensowne, bo kocham już to dzieciątko i jemu należy się moja radość z jego istnienia. Myślę więc, że tak, jak większość matek, kochałam swoje dziecko od pierwszej komórki. Cieszyłam się, niemniej w tyle głowy miałam świadomość, że różnie bywa. Podobnie było w drugiej ciąży. Tymczasem, w trzeciej radość była tak ogromna, że ta myśl nawet nie przeszła mi przez głowę. Razem z mężem szaleliśmy wręcz ze szczęścia. Nie brałam pod uwagę takiej możliwości. Urodziłam już dwójkę zdrowych dzieci. Czemu teraz miałoby być inaczej?
Niestety nasza euforia nie trwała zbyt długo. Zaczęłam plamić. Niby wiedziałam, że to się zdarza i nie musi znaczyć nic złego, a jednak wpadłam w panikę. Nagle spadło na mnie całe przerażenie – mogę stracić to dziecko. Badanie lekarskie ciągnęło się w nieskończoność. Mój ginekolog – zazwyczaj gadatliwy i żartobliwy – długo wpatrywał się w ekran USG i milczał. Nie mogłam tego znieść. Cała się trzęsłam i miałam ochotę krzyczeć: ,,powiedz mi, co się dzieje!’’. W końcu pokazał mi coś na ekranie, co miało świadczyć o tym, że ciąża nie rozwija się prawidłowo. Poza tym nie było także widać bicia serca. Lekarz nie odbierał mi jednak nadziei. Zlecił badania, przepisał leki, kazał się oszczędzać, ale nie ukrywał niepokoju, że z dzieckiem jest coś nie tak. Brałam leki, robiłam badania i modliłam się. „Ach Panie, to jednak chcesz dać mi chore dziecko. Uważasz, że dam radę? Chcesz, żebym była świadectwem. Żebym była bardziej wiarygodnym obrońcą życia. Niech się dzieje Twoja wola”.
Kochałam moje dzieciątko i okrutnie cierpiałam. Przez kolejne dni przechodziłam przez różne fazy. Od wiary w cud, przez całkowitą rozpacz i żal, że moje najbardziej ukochane dziecko musi umrzeć, aż po pogodzenie się z tym. Wiele razy w tę i z powrotem. Byłam wykończona niepewnością, badaniami, wizytami w szpitalu…
Jednocześnie był to czas, gdy otrzymałam masę wsparcia od wielu ludzi, także od lekarzy i personelu medycznego. Jestem ogromnie wdzięczna pielęgniarce, która podsunęła mi ulotkę z informacją o tym, że mogę pochować swoje dziecko. Skorzystałam z tej możliwości i dzięki temu Anielka ma swój grób, który możemy nawiedzać.
Niestety mimo starań wielu osób Anielka odeszła. Moje serce pękło. Do dziś noszę blizny i często płaczę, zwłaszcza, gdy modlimy się na jej grobie lub gdy słyszę o podobnej historii.
Dlatego nie wierzę, że matka, która dokonała aborcji przechodzi nad tym do porządku dziennego. Przecież zanim dowiedziała się o chorobie dziecka, już je pokochała, już czuła z nim niezwykłą więź. Wiem, że wiele kobiet decyduje się na aborcję, bo nikt nie powiedział o innej możliwości, bo zabrakło wsparcia, bo wręcz spotkały się z presją, że lepiej będzie usunąć.
Mojej Anielce nie będę się wstydziła spojrzeć w twarz. Całą rodziną czekamy, kiedy będziemy mogli się z nią spotkać. Jest naszym osobistym orędownikiem w niebie. I choć bardzo boli jej odejście, pociesza nas jej wstawiennictwo.