Nazywam się Karol Modras. Nosiłem pseudonim „Mur”, między innymi dlatego że skończyłem szkołę techniczną na wydziale budowlano-drogowym. Mój tata był kolejarzem. W ogóle cała rodzina była kolejarska, dziadek był kolejarzem, pracowali w warsztatach kolejowych na Nowym Bródnie, Warszawa – Praga. Mama nie pracowała. Mieszkaliśmy na Nowym Bródnie. Skończyłem szkołę państwową – średnią szkołę techniczną kolejową przy ulicy Chmielnej. Wspaniała szkoła, takie szkoły były tylko dwie, druga była w Brześciu. Szkołę kończyli wszyscy pracujący na wysokich stanowiskach w kolejnictwie. Mój dowódca przede mną dużo wcześniej ją skończył. W ogóle Nowe Bródno to była w zasadzie dzielnica kolejarska w pierwotnym okresie, w początkach lat dwudziestych, a później w miarę dorastania młodzieży uczęszczającej na wyższe uczelnie to się rozrastało.
Wtedy, jak była ewakuacja, o której wspomniałem, to tym razem znów kolejarze wpadli na pomysł, żeby ewakuować się z Warszawy. Wiadomo, Warszawa zagrożona, wojska niemieckie bardzo szybkim krokiem zbliżały się do Warszawy. Pamiętam, chyba 6 września kolejarze zorganizowali pociąg. Czekaliśmy, że wyjedziemy na wschód, dalej od frontu. Tak się złożyło, że w jakiś sposób zostałem schwycony przez służby wojskowe do kopania okopów Pelcowizna, Żerań w stronę Wisły. Właśnie szedłem do pociągu, ale jak się znalazłem na terenie kolejowym, to tam mnie chwycili. Teraz myślę tak: „Oni wyjadą, a ja tu sam zostanę.” Zapadła noc. Pamiętam jeden z żołnierzy dostał szoku, zaczął płakać, nie zgadzał się, szału dostał. To trochę źle wpływało na samopoczucie. W końcu zostałem zwolniony i zdążyłem pójść na stację Warszawa – Praga. Znalazłem rodziców w wagonie. Siedzimy, czekamy, pociąg stoi. Ludzi, kolejarzy pełno, wagony towarowe zapchane. Pociąg nie rusza, czekamy, kiedy on ruszy. W pewnym momencie pociąg ruszył. Jedzie, jedzie. Ciemno jest, szarówka się zrobiła. Człowiek trochę się zdrzemnął. Myślałem, że już daleko odjechaliśmy od Warszawy, wyjrzałem przez uchylone drzwi, patrzę a my jesteśmy ciągle w Warszawie, Warszawa Praga. Pociąg manewrował. Przez sen zdawało się, że jedziemy daleko.
Mam na imię Karol, ale w domu to byłem Lolek, tak jak papież, też miałem być księdzem. Fryzjer przechodził i mówi „Panie Lolku, pana rodzice są na Pradze, z Bródna na Pragę uciekli.” Bródno już było w pewnej części spalone, kościół został spalony. Są na Małej u kolegi mojego tatusia. To był zresztą chrzestny ojciec mojej najmłodszej siostry. Wiedziałem gdzie są rodzice. Najpierw musieliśmy się zająć mieszkaniem, rodzice znaleźli. Tak się złożyło, że w jednym domu, w prywatnej kamienicy – prywatne były, dawniej nie było spółdzielczych domów – było wolne mieszkanie, ktoś się tuż przed wojną wyprowadził gdzie indziej. Było mieszkanie – dwa pokoje z kuchnią na parterze. Idzie zima. Przez kilka dni chodziłem do składu węgla. To była ulica Goworowska, do terenów kolejowych był ponad kilometr. Tam był skład węgla, gdzie parowozy zaopatrywali w węgiel. Wybierałem duże bloki i na plecach tam i z powrotem całymi dniami chodziłem i zapełniłem piwnice węglem, żeby na zimę było czym grzać. Nie wiedziałem co się dzieje, byłem tym zajęty. U ojca w warsztatach coś się zaczęło dziać. Jak węgiel nosiłem, to po pracy, póki było jeszcze trochę widno, bo to już październik się zaczynał, wyszedłem na spacer. W okresie, kiedy się do szkoły chodziło, to młodzież wychodziła na spacer, po ulicy Głównej spacerowali, spotykali się. Kiedyś umyłem się, wyszedłem i patrzę z ulicy Kiejstuta, co do parowozowni prowadziła, stamtąd ludzie coś ciągle noszą. Mnie to zaciekawiło. Poszedłem tam, spotkałem swoich kolegów. Na kolei, na stacji Warszawa-Praga była stacja towarowa, były rampy. Wszystkie pociągi towarowe zostały opróżnione z towarów po to, żeby wagony były dla wojska. Na rampach można było wszystko dostać, wszystko można było uzyskać. Korzystałem z tego. Wśród skarbów nie wiadomo co brać. Wszystko potrzebne, a mam tylko dwie ręce, plecy i nogi. Spotkałem najpierw kolegów. Na przykład pianina stoją. Jeden z kolegów, który muzyką się zajmował, siedzi, gra na pianinie. Inni znów dobrali się ze skrzynkami z winem, popijają. Z jednego, z drugiego zrezygnowałem, bo jako harcerz winem się nie częstowałem, a muzyką chociaż byłem zainteresowany… Coś trzeba do domu przynieść, rozejrzałem się. Nie wiadomo było co brać. Meble, szczątki szafy przyniosłem, ale zauważyłem worki soli. Myślę sobie – sól. Pamiętam, że jeden worek ukryłem. Najpierw wezmę to i to, pójdę do domu, zapytam rodziców co ewentualnie brać, w jakiej kolejności i będę znów chodził jak z węglem. Naznosiłem różnych rzeczy. Rodzice powiedzieli: „Sól.” To była sprawa doświadczenia z pierwszej wojny światowej, że sól jest potrzebna. Kolejarze zorganizowali się w ten sposób, że od razu zaopatrzyli się w ziemniaki, w kartofle, po ileś na rodzinę wypadało. Później jeszcze do Nieporętu się chodziło, do Serocka chodziliśmy z dziadkiem po żywność. Najpierw mieszkanie i zaopatrzenie w żywność. Tak się zaczęła walka z okupantem.
Jeden rok chodziłem na Bródnie do niższej szkoły technicznej, tam nabrałem kwalifikacji ślusarza. Tatuś mi zaproponował: „Chodź do warsztatu, będziesz pracował.” Zawsze deputat się dostanie. Poszedłem do warsztatu. Tam pracowałem początkowo jako ślusarz przy naprawie parowozów. Niemcy zorganizowali pociąg ratunkowy, tak zwany po niemiecku Einsatzzug. W pociągu było dwunastu specjalistów do naprawy parowozów. Parowozy z różnych części się składają: tłoki, suwaki, pompy, inżektor, kotły, palenisko. Do każdej specjalności był jeden ze specjalistów. Poza tym jeden drugiemu pomagał. Mój starszy kolega, też po technicznej szkole, był kierownikiem, on później zrezygnował, wycofał się, nie wiem z jakich powodów. Zaproponował mnie na to stanowisko. Co prawda to było nie w moim zawodzie, byłem jako technik drogowo-budowlany. Ale przez kilka miesięcy przy parowozach się oswoiłem, nauczyłem się jeżdżąc. Jeździliśmy po różnych parowozowniach w Generalnej Guberni. Pociąg był tak zrobiony, że do parowozowni się gdzieś jeździło czy do Chełma, czy do Dęblina, tam dostawało się parowóz do naprawy, pomagało się załogom, które tam pracowały. Widocznie Niemcy potrzebowali takiego zastrzyku.
To była bardzo korzystna praca. O ile przedtem, jak mówiłem, miałem podróże po żywność, to zawsze byliśmy narażeni na to, że Niemcy nam tak zwany szaber zabiorą. Początkowo Warszawa była otoczona, wolno było tylko do Wołomina dojechać, a już za Wołomin trzeba było mieć przepustkę. Dopiero za Wołominem można było coś kupić. Kiedyś pojechaliśmy za Wołomin. Z kolegami z pracy pojechaliśmy gdzieś za Łuków, w Międzyrzeczu zakupy robiliśmy. Zawsze szukałem doświadczonych, którzy wcześniej byli. Kupiłem chleb i dwadzieścia pięć kilo kartofli, cały zakup. Oni znali się na tym, towarowym pociągiem dojechaliśmy do Łukowa i trzeba było się przesiąść na pociąg osobowy. Trzeba było bilet kupić. Zajęliśmy miejsca w pociągu, ulokowaliśmy worki, plecak z chlebem. Poszedłem do kasy, a tam tłum ludzi, do kasy nie można się dostać, nie ma żadnej szansy. Wychodzę, patrzę a mój plecak i worek leży na peronie. Tak zwani „czarni” chodzili po wagonach i wszystko zabierali, kto co miał. Mnie kartofle, chleb, wszystko wyrzucili. Chciałem z Niemcem… Zaraz po wojnie zacząłem się intensywnie uczyć niemieckiego, w szkole człowiek niewiele się nauczył przez jedną godzinę tygodniowo, zresztą zawsze za bardzo pilny człowiek w tych sprawach nie był, jak się sportem zajmował. Intensywnie uczyłem się niemieckiego. Chciałem wytłumaczyć, że to tylko kartofle, bo oni szczególnie na słoninę Speck byli uczuleni. Zabierali, mięso, słoninę. Mówię: „Tu tylko kartofle.” Miałem szczęście. On stał na stopniach, a to były dawne wagony ze stopniami na zewnątrz, pamiętam jego twarz, młody, zęby wyszczerzył i chciał mnie w twarz kopnąć i zrzucić ze stopni. Akurat centymetr czy coś zabrakło, żeby mnie dotknął. Myślę sobie: „Nie ma sensu zostać kaleką czy jeszcze gorzej.” Wycofałem się, dojechałem do Warszawy. Przyszedłem do pracy, już byłem spóźniony. Wszyscy byli zaciekawieni, była solidarność, wszyscy pytali: „Jak tam?” Powiedziałem: „Wszystko mi zabrali, przyjechałem z niczym.”
Praca w pociągu tak zwanym Einsatzzugu też mi pomagała, bo unikałem tak zwanego szabrowania przez Niemców. Pociąg miał napisy niemieckie, dwa wagony były: jeden magazynowy, drugi osobowy, gdzie mieszkaliśmy. Wtedy wszyscy mogliśmy kupić ile kto chciał i co chciał. Kupowało się mąkę, tytoń w Chełmie do handlu – papierosy ciągle ludzie palą. Wtedy zaopatrzenie było ułatwione. Poza tym jeździło się nie tylko Einsatzzugiem, pociągami innymi też. Pamiętam, że z późniejszym dowódcą z Powstania jeździliśmy. Była metoda. Jeździliśmy do Miechowa lub Jędrzejowa. Mieliśmy swoich dostawców, kupowaliśmy mąkę. Trzeba było w duże, kilkuwarstwowe, papierowe torby mąkę odpowiednio zapakować, zabezpieczyć, zasznurować. Ona musiała mieć odpowiednią grubość. Mąkę pakowało się w worek, ugniataliśmy to butami, żeby był płaski, foremny prostokąt. Wsiadaliśmy do pociągu i nigdzie do środka wagonu nie wchodziliśmy, tylko zajmowaliśmy ubikację. W ubikacjach odkręcało się sufit śrubokrętami, odchylało się blachę, wsuwało się worki i przykręcało. Z tym, że przykręcało się wkrętami, ale kilka wkrętów było specjalnych, swojej roboty, żeby nie można było bagnetem ich odkręcić. Na przykład jest główka wkrętu i przecięcie do śrubokrętu, to było zaspawane i dwie dziurki nawiercone, a każdy z nas miał odpowiedni śrubokręt z bolcami, że tylko do tych śrubek pasowało, tylko tym można było otworzyć. Można było to włożyć, pójść do wagonu, usiąść i bezpiecznie jechać, a przed Warszawą się wyjmowało. Któregoś razu zdarzyło się tak, że… Idziemy w Krakowie z jednego pociągu i zatrzymują nas Niemcy. W Krakowie Niemcy czatowali na drożdże, tam drożdże były zakazane. Nasze paczki były podejrzane, akurat były takiej grubości jak paczki drożdży. Zatrzymuje mnie Niemiec, mówi, że to drożdże. Mówię: „To nie drożdże, to mąka.” On nie wierzy. „Może pan sprawdzić bagnetem, niech pan przetnie worek i sprawdzi pan, że to nie drożdże tylko mąka.” On rzeczywiście bagnetem zrobił otwór, zobaczył mąkę i puścił nas.
Niektóre rzeczy przywoziło się, zamieniło lub sprzedawało i za pieniądze co innego się kupowało. Na przykład w podróży do Chełma kupowało się wiązki tytoniu, tytoń się wymieniało, liście tytoniowe trzeba było pociąć i papierosy się robiło, i handlowało tym.
Już w październiku czy w listopadzie może nawet przed oficjalnym, formalnym zaprzysiężeniem, chodziliśmy za Pelcowizną i Żeraniem, tam gdzie były w 1939 roku okopy. Tam była zakopana amunicja do tak zwanego KB. Amunicję stamtąd zabieraliśmy, kiedy wolno było. Do dwudziestej chyba wtedy był czas, gdy można było chodzić, już ciemno było. Przechodziliśmy z amunicją, trochę ciarki po skórze chodziły, oddawaliśmy. W ziemi, w okopach była zakopana, zasypana. Ktoś z chłopaków to odkrył, znaleźli to i trzeba było ile się da zabrać. Później w innym czasie mój przyjaciel – ożenił się, nas tam było trzech czy czterech – mówi że u jego teścia w ogrodzie przy ulicy Myszynieckiej na Bródnie zakopana jest amunicja. To już było w okresie dosyć późnym, w 1943 albo 1944 roku. Jest zakopana amunicja i trzeba by to wykorzystać. Skrzynki z blachy cynkowej były zakopane. Niektóre były porozrywane, tam nawet woda była czy coś. Umówiliśmy się. Trzeba to było w nocy robić już po godzinie policyjnej. Na Bródnie myśmy się dobrze czuli. Jedni kopali, a drudzy obserwowali. Niektórzy pracowali na nocną zmianę, mieli przepustki, mieli prawo chodzić nocą. Kiedyś kopiemy, szykujemy, słychać odgłos. Idzie znajomy właśnie z pracy. Kolega, który ma teścia… Mieliśmy to odkopać i w komórce u teścia to zmagazynować, a w ciągu dnia miała przyjechać riksza i to zabrać. Komórkę miał zamknąć, klucz udostępnić od komórki. A tymczasem mówi: „Nie, nie mogę ryzykować, bo mnie teść wygna z domu.” Odkopaliśmy to wszystko i co z tym robić? Zakopać z powrotem? Podejmuję decyzję „Dobrze, nosimy to do mnie.” Zaczyna się rozwidniać. Nosimy to kilkaset metrów z Myszynieckiej na Goworowską, tam gdzie mieszkałem. Zanieśliśmy to wszystko. Nosimy to na karku, bo skrzynki ciężkie. Mieszkający naprzeciwko nas emeryt stary wygląda oknem. Do piwnicy to złożyliśmy, zamknąłem to. Dałem klucz od piwnicy jednemu z kolegów, druhów, który miał to zabrać razem z tym, który miał rikszą przyjechać. Mieli w dzień przyjechać i to odebrać. Dlatego mu dałem klucz, żeby mama nie weszła do piwnicy. Poszedłem do pracy, wracam z pracy, moja mamunia na mnie dziwnie patrzy. Zadaje mi pytanie: „Dlaczegoś mi nie powiedział?” Nie wiem o co chodzi. „Czego nie powiedziałem?” Dlaczegoś mi nie powiedział, że tam schowana jest amunicja?” Tam były i skrzynki z granatami i tak dalej. Jak ona się o tym dowiedziała? Przyszła sąsiadka z prośbą o coś, żeby jej pożyczyć. To coś było w piwnicy. Mamunia szuka klucza, nie ma klucza. Sąsiadka mieszkała na drugim piętrze. Mówi: „A tam mąż ma różne klucze.” Poszła do domu, przyniosła pęk kluczy i dobrały pasujący klucz. Dostały się do piwnicy. Mama weszła pierwsza, jak zobaczyła co tam jest, nie wpuściła sąsiadki. Znalazła to co potrzeba, oddała jej i zamknęła z powrotem tak jak było. Wtedy, kiedy riksza przyjechała, to nikt o tym nie wiedział. Przyjechała riksza, wszystko zabrali w ciągu dnia i wywieźli do zbiorczego magazynu.
Jesteśmy na Folwarcznej, z jednej strony jest ulica Kawęczyńska, z drugiej Radzymińska, Niemcy samochodami jeżdżą. Gdzieś ktoś do Niemców strzelił, nie z naszych, tylko gdzie indziej ktoś był. Przychodzi postrzelony chłopak i przez parkan przechodzi. Mamy rannego, jeszcze nie byliśmy w boju, jeszcze się nic nie zaczęło, a on już jest ranny. W końcu idziemy. Pamiętam, że idziemy ulicą Siedlecką w stronę wiaduktu kolejowego na Radzymińskiej. W ogóle planu gry nie znaliśmy. Mój wujek dostał granat, „Agrafa” dostał pistolet i tak się trzymamy mniej więcej razem. Wchodzimy do mieszkania na pierwszym piętrze od ulicy. Zbliżamy się, a od nasypu Niemcy, ostrzał jest. Wchodzimy do mieszkania i zastajemy parę gruchającą. Patrzę para, którą poznałem w warsztatach kolejowych. Byli po pracy, przytuleni. Ze Stenem wchodzimy na balkon. Na balkonie się położyłem, teraz obserwuję. Patrzę w stronę nasypu. Tam widzę – to było kawał drogi kilkaset metrów – sylwetki, że coś tam organizują. Okazuje się, ustawiali karabin maszynowy. Gdybym miał zwyczajny karabin po wojskowemu KB nazywany, to mógłbym zareagować leżąc z balkonu, bo karabinem można tam było sięgnąć, a ze Stena tylko kilkadziesiąt metrów można strzelać. Człowiek bezradny, tylko tyle, że można było obserwować. Jak karabin ustawili, to po ulicy poszła salwa. Ulica został ostrzelana. Szedł ulicą, mówili, że to policjant, on został trafiony i padł. Tą ulicą już się nie szło, tylko tyłami. Zbliżaliśmy się do nasypu. W tym czasie coraz bardziej ciemno się robiło.
Nie wiedzieliśmy nic, nie znaliśmy celu, idziemy po prostu tam, ja ciągle ze Stenem. Doszliśmy do ulicy. Chyba to była ulica równoległa do nasypu – Jadowska. Weszliśmy na podwórko. Odgłosy strzelaniny, ludność, mieszkańcy wiedzą, że się coś zaczęło. Jesteśmy na podwórku, mieszkańcy wyszli, widzą nas. Umundurowania żadnego nie mieliśmy. To uzbrojenie poza moim Stenem też się nie rzucało w oczy, ale jesteśmy, wiedzą, że my jesteśmy wojskiem. Bardzo sympatycznie ludzie nas przyjęli, herbatą częstowali, przyjaźni, akceptowali nas. Nie wiem, kto tam dowodził. Mój dowódca zginął mi z pola widzenia, może miał inne zadania. Dalej się posuwamy. Idziemy naszą trójką do ulicy Jadowskiej, już jest zupełnie ciemno. Na nasypie coś się dzieje. Koło wiaduktu była nastawnia. Nastawnia została podpalona, widno tam jest. Na razie jesteśmy na ulicy Jadowskiej, ciemno, posuwamy się. W dołku jest grupa ludzi z dowódcą. Czają się. Jak on mnie zobaczył ze Stenem, to mi dał polecenie, żebym poszedł na wiadukt. Dał nam zadanie, żeby wiadukt wysadzić w powietrze. Zapytałem go: „Czym?” „Tam jest wszystko przygotowane.” Udaliśmy się na wiadukt, weszliśmy na nasyp. Na nasypie w świetle pożaru chłopiec z karabinem w ręku wyskakuje i krzyczy: „Zabiłem! Zabiłem! Zabiłem!” To we mnie tkwi do tej pory. Miałem szczęście, że człowieka nie zabiłem. A ten dzieciak miał satysfakcję, że on zabił. Prawdopodobnie był w amoku. Nienawiść, Niemcy tyle czasu zabijali…, wieszają, rozstrzeliwują, gazują – rozumiem reakcję.
Miałem obok siebie dwóch podoficerów, mój wujek był plutonowym kapralem po Kampanii Wrześniowej, po służbie wojskowej, a ten drugi bosmanem z marynarki. Schodzimy i idziemy pod wiadukt, żeby zobaczyć, gdzie to można wysadzić. Zdawałoby się, że jeżeli są ładunki, to wystarczy tylko lonty podpalić i już. Doszliśmy do wiaduktu od strony Szmulowizny. Za wiaduktem to już Targówek się liczy. Patrzymy, nigdzie nie widzę żadnych śladów, żeby można coś było podpalić, żadnej wskazówki nie ma. Łuna pożaru oświetla drugą stronę, jest zamknięty szlaban. Szlaban jest tak oświetlony, że widać go wyraźnie, a za szlabanem ciemność, powstaje granica. Słyszy się tylko, że coś tam się rusza i nie wiadomo co. Coś się tam dzieje. Trzeba zbadać. Jak? Jak wyjdę na wiadukt, to tamci będą mnie widzieli. Wychyliłem się, niewygodnie dosyć, Stena wziąłem i po szlabanie salwę puściłem. To jest sposób na wywołanie reakcji z zewnątrz, to jest sposób na rozpoznanie. Tam coś zupełnie ucichło. Czekamy, jesteśmy schowani za krawędzią przyczółka. Po pewnym czasie szlaban się otwiera i wychodzi potężny Niemiec obładowany amunicją z granatem w ręku. Idzie sobie śmiało pod wiadukt. To nic lepszego jak go sprzątnąć. Jeszcze doszedł do nas jakiś czwarty, pijany cywil. Wychylam się ze Stenem, chcę strzelić, pociągam za spust, a ten nie strzela, nie mogę strzelić. A pijak mówi: „Strzelaj!” Wiązkę mi posyła, bo widzi, że mam broń i nie strzelam. Sam jestem zdumiony. Nie znam przyczyny, nie wiem co robić. W międzyczasie Niemiec rzucił granat. Z tym, że granat rzucił na tyle blisko, że nas nie poraził. Pod wiaduktem tuman dymu, ciemno się tam zrobiło. Po jakimś czasie słychać huk, dym opadł, a zza szlabanu wyjeżdża czołg. Czołg zbliża się pod wiadukt. Przychodzi taka myśl „Jak on pojedzie dalej i nas przez to zobaczy, to karabin skieruje i nas przygwoździ, koniec z nami.” Ale Niemcy, frontowe doświadczone wojsko, też różnych zasadzek się bali. Czołg stanął na środku pod wiaduktem, zatrzymał się i z działka strzelał na wprost w ulicę puk, puk! Jesteśmy w martwym polu, nic nam nie grozi, ale jesteśmy bezużyteczni. Z pistoletem do czołgu nie ma co się wystawiać, mój Sten nawet gdyby działał, to też nie ma żadnego znaczenia. Mój wujek Jurek ma granat, też nie wiadomo, czy będzie skuteczny, i co? Teraz z tyłu gdybyśmy się chcieli wycofać, to od strony Dworca Wschodniego na nasypie karabin maszynowy sieje po ulicy, z której wyszliśmy, całe przedpole dojścia do nasypu jest ostrzeliwane. Mamy odcięty powrót. Chłopaków na górze, którzy podskakiwali, też musieli sprzątnąć. Czy zginęli, czy uciekli, nie wiadomo co się dzieje. Mój Jurek wyszkolony wojskowo, bo był jakiś czas w obronie Modlina, poszedł po skarpie po stronie martwego pola, granat rzucił w karabin maszynowy. Karabin maszynowy umilkł. Miał tylko jeden granat i skutecznie go użył. Jak karabin maszynowy ucichł, to my się wycofaliśmy. Przez kartoflisko doszliśmy do ulicy Otwockiej, tam było dowództwo zgrupowania „Bazylika”. Zgłosiliśmy się, powiedzieli nam gdzie się udać, punkt wskazali, poszliśmy na mieszkanie.
Poszedłem na Folwarczną, sprawdziłem, tam nic nie było. Wróciliśmy na Bródno przez Targówek i przez cmentarz. W drodze powrotnej z obawą wracaliśmy, też trzeba było przejść przez Niemców. Musieliśmy się tłumaczyć, że kolejarze, w mundurach kolejowych byliśmy. Ten pijany leżał nieżywy przy wiadukcie, Niemcy nas przepuścili. Poszliśmy dalej. Mieszkańcy nas ostrzegli „Panowie nie idźcie do bramy cmentarnej, bo tam Niemcy wszystkich łapią i rozstrzeliwują.” Wróciliśmy, dziurą w murze cmentarnym dostaliśmy się na cmentarz, przez cmentarz przeszliśmy do drugiego muru na stronę Bródna. Przez drugą dziurę zobaczyliśmy – ruch jest. To było po dwóch dniach chyba, wróciliśmy do domu i obserwowaliśmy.
Czekaliśmy w mieszkaniu, bo ja wiem czy my czekaliśmy czy nie czekaliśmy? W każdym razie to co zastaliśmy, to ubóstwo militarne wyposażenia, już dawało dużo do myślenia, jak to może być. Na Pradze nic się więcej nie działo, może w innych rejonach Warszawy, ale wszyscy moi koledzy z Pragi potem do Choszczówki wyemigrowali i tam czekali na dalsze rozkazy, przejść na drugą stronę Wisły czy coś. Też się to nie udawało. Nic się po stronie praskiej w mojej świadomości nie działo. Czekaliśmy, obserwowaliśmy wszystko, co się dzieje.
Uspokoiła się sytuacja, bo początkowo Niemcy w ogóle nikogo nie tolerowali na ulicach, następnego dnia mężczyźni musieli chodzić z rękami podniesionymi do góry, a na trzeci dzień już można było chodzić. Wróciliśmy trzeciego dnia bardzo ostrożnie, bo od strony Targówka przez cmentarz, żeby przejść, tam też Niemcy jeszcze zastawiali pułapki, ludność nas ostrzegła. Wróciliśmy na Bródno i byliśmy przekonani, że przyjdą dalsze polecenia. Byliśmy w pogotowiu z tym, że już całe nasze towarzystwo zostało zdekonspirowane, w piątek nasza grupa urosła do dwudziestu osób. Czekaliśmy, spotykaliśmy się, opowiadaliśmy sobie nasze wrażenia z pierwszego sierpnia i następnych dni. Koledzy, którzy byli na Bródnie mieli swoje przygody. Miałem niewielkie przygody. W tym czasie na Pradze cicho, nie ma Powstania, w nocy obserwowałem Warszawę z drugiego piętra mieszkania.
Po okresie spokoju na Bródnie dostaliśmy wiadomość, że na Pradze Niemcy wyłapują mężczyzn. To był sygnał, później sygnał przybliżył się, bo okazuje się, że dotarli do Targówka – to sąsiednia dzielnica. Wtedy postanowiliśmy się zabezpieczyć. Co robić? Wiadomości różne docierały, że jednak zabierają, wywożą, co dalej to nie wiadomo, w każdym bądź razie nieprzyjemnie. Postanowiliśmy uciec za granicę Bródna. Na Bródnie zaraz była granica Warszawy, następną dzielnicą poza granicą to były tak zwane Ugory – dzielnica tak się nazywała. Tam też mieszkali koledzy, z którymi razem do szkoły chodziliśmy. Postanowiliśmy w porozumieniu z kolegami udać się na Ugory zaraz w następnym dniu, kiedy spodziewaliśmy się, że po Targówku będzie otoczone Bródno. Zebraliśmy się. Jak się ściemniło, to oczywiście trzeba było się położyć spać. To już był wrzesień, były dyżury przy oknie. Cała noc przeszła spokojnie, rano też spokojnie, nic się nie dzieje, wróciliśmy do domów.
Moi koledzy schronili się w warsztatach, znaleźli opuszczone mieszkania. Warsztaty zostały poszerzone, ogrodzone, domy zostały zamieszkane przez Niemców, ale Niemcy je opuścili i koledzy wykorzystali to, nie chodzili do domu dla bezpieczeństwa. W tym ubraniu trochę zasmolonym myślę „Nawet jak mnie spotka Niemiec, to powiem – pracuję w warsztatach.” Miałem w sobie pewność. Jak przyszedłem do domu, ubrałem się, poszedłem do koleżanki, do swojej sympatii. Kilka dni tak było. Przyszedł dzień i to już był, dokładnie nie wiem, 12 czy 13 września, to była sobota. Zwykle parowozem jeździliśmy po całym terenie warsztatów, załadowane wagony zbieraliśmy, na koniec pracy lokomotywka zabierała pociąg razem z Niemcami, wyjeżdżali na drugą stronę Wisły do Włoch, tam mieli swoją bazę kolejarze. W sobotę wcześniej skończyli. Z tym, że dało się zaobserwować intensywną działalność frontu wschodniego. Jako cywile słyszeliśmy to, a Niemcy oprócz tego mieli odpowiedni wywiad i postanowili wcześniej skończyć pracę. Trochę mnie to zdziwiło. Z tym, że Niemiec Freschke powiedział „Jutro rano…” Jak opuszczałem warsztaty, to zawsze przychodziłem odpowiednio wcześniej do warsztatów, żeby napalić, powinienem przez noc utrzymywać ogień pod kotłem. Zanim tam przyjadą Niemcy, żeby para była, chociaż pięć atmosfer, żeby można było ruszyć parowozem. Powiedział, żeby jutro była para jak gdyby nigdy nic, tylko tyle, że wcześniej odjeżdżają. Myślę sobie „Skorzystam z tego, dwie, trzy godziny wcześniej, to mam wolną sobotę, umyję się elegancko w ciepłej wodzie.” Z parowozu sobie napuściłem kociołek, w magazynach poszukałem mydła, gotowy jestem, wychodzę. Dochodzę do bramy, a tam stop, nie wypuszczają, już żandarmeria stoi. Poprzednio nie było żadnych żandarmów, tylko kolejarze. Nie wypuszczają nas. Nie wiedziałem, gdzie moi koledzy są ulokowani w budynkach. Skoro tu nie wpuszczają, pójdę do nich, zobaczę co u nich słychać. Może u nich jest łagodniej, oni są poza obstawą żandarmów. A tam znów żandarm i to już groźniej „Nie, bo jak ci strzelę w pewną część ciała…” Nie ma co się sprzeczać, zobaczymy co dalej. Spotkałem jednego z dobrych znajomych, który był też w harcerstwie. Znaliśmy się dobrze, rozmawiamy, co robić. Akurat w tym miejscu była stołówka dla pracujących, tam gotowali zupę. „Chodź pójdziemy do stołówki.” Michę krupniku sobie zafasowaliśmy, zjedliśmy, idziemy dalej. Tylko my dwaj się znamy. Głupio mi jest, przykro, jestem tu uchwycony, a grupa moich przyjaciół… To byli moi najbliżsi przyjaciele razem z moim Jurkiem, wujkiem cztery lata starszym ode mnie. Po pewnym czasie zostajemy skierowani, pociąg podstawiony, wagony towarowe kryte i wsiadać. Już wiadomo o co chodzi. Przykrość coraz bardziej narasta. Wsiadamy do wagonu. Wcześniej wsiadamy, dobre miejsca sobie zajmiemy, chociaż tam specjalnie ciasno jeszcze nie było. Blisko rozsuwanych drzwi się ulokowaliśmy i niespodzianka. Po pewnym czasie Niemcy przyprowadzają całą paczkę moich kolegów, kumpli. Jak jesteśmy razem, to już lżej jest. Spotkaliśmy się, ulokowali się w wagonie, jesteśmy razem z grupie. Zaraz wraca humor, chociaż zmartwienia były. Wkrótce zjawia się moja mama z siostrami, bo wiadomość do nich dotarła – to są dziwne sprawy, jak różne wiadomości przemykają. Jak pani pytała skąd wiemy o Pradze, o Targówku – tak się między ludźmi dzieje. Mama przyszła, przyniosła mi jesionkę i torbę sucharów. Pożegnaliśmy się. Wywieźli nas na drugą stronę Wisły do Włoch.
To musiał być dwunasty, bo trzynastego września wysadzili mosty.
Jesteśmy we Włochach. Ciągle jesteśmy pod opieką kolejarzy, nie wojska, nie żandarmerii, to wszystko są rzeczy kolejarskie. Jesteśmy po drugiej stronie. Tam jest bardzo dużo osób wywiezionych, nie tylko nasza grupka, bo pociąg został załadowany wszystkimi pracownikami warsztatów. Jest zbiórka w dwuszeregu. Antman robi przegląd. Aha, zauważam w jego świcie Gintera podinspektora, z którym miałem do czynienia. On też w Einsatzzugu pierwotnie jeździł, zawsze byłem pod jego kierownictwem w warsztatach, znaliśmy się dobrze. On należał do porządnych Niemców. On coś Antmanowi powiedział. Wtedy Antman zwrócił się do mnie, wywołuje mnie. Pyta czy chcę z nimi pojechać. Nie bardzo wiem o co chodzi. Oni jadą do Niemiec, bo gdzie indziej mogą jechać. Bardzo szybko zareagowałem. Zaraz myśl mi przyszła „Co, sam?” Mówię „Sam to nie, ale gdyby ze mną pojechali moi przyjaciele, to tak.” Po kolei wszystkich swoich koleżków wciągnąłem.
Dyrektor warsztatów należał do grupy NSDAP do hitlerowców, a Antman nie robił takiego wrażenia. To był też starszy wiekiem pan w szóstym krzyżyku jak to się mówi, sympatyczny. Wyciągnął nas wszystkich. Aha, bo jeszcze nam powiedział, że inni też zostaną wywiezieni. To było pocieszenie, wszyscy stąd wyjadą, tylko czy chcę z nimi pojechać. Rzecz polegała na tym, że z branki inni pojechali do obozu przejściowego w Pruszkowie, z którego byli selekcjonowani, do Oświęcimia lub gdzie indziej trafiali. Przenocowaliśmy. Wagon dali, w którym mieliśmy się ulokować. Wagon był częściowo załadowany, nas tam zebrało się dwunastu. Następnego dnia rano jedziemy znów przez Wisłę na Pragę do warsztatów. Następnego dnia to był 13 września, to były godziny przedpołudniowe, wysadzenie mostu mogło być później. Wracamy, są sami Niemcy i nas dwunastu w wagonie. Jedziemy. Przyjechaliśmy na teren warsztatów. Dwa czy trzy wagony towarowe są zajęte przez ludzi. Dyrektor wsiada w lokomotywkę, gdzieś pojechał na teren warsztatów. Warsztaty były duże od stacji Warszawa – Praga ciągnęły się aż do Pelcowizny, ze dwa kilometry ciągnęły się zabudowania. Czekamy. W tym czasie dzieje się coś bardzo nieprzyjemnego, strasznego. Ze Starego Bródna – tak to oceniliśmy – idą salwy, widać artyleryjskie świetlne pociski, z drugiej strony „szafa” nagrywa i nad nami jest piekło, straszna rzecz. Niemcy w oczekiwaniu na dyrektora chcieliby uciec za Wisłę jak najszybciej. Ze strachu chowają się w róże dziury, pod wagony wchodzą. Wśród nas była przekora. Wyjęliśmy karty i w oczko graliśmy, tak im na złość. Samoloty zaczęły latać, kukuruźniki też latały. Niemcy obawiali się, jak zobaczą, to zaczną bombardować. Ale kukuruźniki tym razem za Wisłę zaczęły latać. Niemcy się niepokoją, zdenerwowani czekają na lokomotywę, kiedy dyrektor wróci. W końcu słyszmy rozmowę między Niemcami. Okazuje się, że dyrektor pojechał zlustrować stanowiska, bo warsztaty miały zostać wysadzone w powietrze, zostały zaminowane. On pojechał sprawdzać czy to zaminowanie jest w porządku. W końcu wrócił, Niemcy ucieszeni. W międzyczasie strzelanina się uspokoiła. Ruszyliśmy w drogę powrotną. Wyjeżdżamy ze stacji Warszawa – Praga. Do mostu Gdańskiego jedzie się nasypem i jest przestrzeń, pole. My jedziemy pociągiem…
Wspomnienia spisane w Warszawie, 14 lutego 2006 roku.
Na podstawie Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego
Zredagował Marek Strzeszewski, maj 2021 r.