Kapłan, któremu pozostawiono w niemieckich obozach koncentracyjnych tylko człowieczeństwo i jego kapłaństwo – bez żadnych akcesoriów – ciekawił, niepokoił, prowokował – samą niemal obecnością. Koncentrował na sobie szczególną nienawiść. To było jego wyróżnienie w rezerwacie zła.
Wielkanoc 2020 r…. Gdy piszę ten artykuł myślę o najszerszym, a jednocześnie najbardziej podstawowym znaczeniu Wielkanocy, że Święta te stanowią specjalne zaproszenie do doświadczenia radości i fenomenu życia psychicznego i duchowego. Przy czym czas pandemii szczególnie pokazuje, jak bardzo wspomniane wymiary życia stanowią nierozłączną całość. Bo przecież dziś są wszystkie bardzo zagrożone, a zarazem traktowane jako niezwykła jedność dają również niezwykłe siły, zwiększające szansę przetrwania. Te siłę w jedności czerpali także polscy kapłani, więźniowie KL Dachau. By uświadomić sobie, że wspomniana radość ma znaczenie głębszy kontekst niż tani, powierzchowny optymizm – warto do niej dotrzeć „mimo wszystko” – temu służy Wielki Tydzień. To przecież dni refleksji nad tajemnicą cierpienia i życia.
W niemieckich obozach koncentracyjnych Niemcy nie szanowali katolickich świąt. „Nie podarowano nam świąt Zmartwychwstania 1942 r.” (ks. H. Malak, więzień Dachau). Wiedzieli, że dla Polaka, chrześcijanina najważniejsze ze świąt są Święta Wielkiej Nocy, upamiętniające misterium paschalne Jezusa Chrystusa, Jego mękę i zmartwychwstanie.
W obozie Dachau – w którym w latach 1940-1945 uwięziono najwięcej polskich kapłanów (1778, zginęło 868), nad którymi znęcano się w wyjątkowo okrutny sposób – w Wielkanoc 1942 r. władze obozowe w swojej nienawiści postanowiły polskich księży upokorzyć jednocześnie zadając im niebywałe cierpienie. W tej nienawiści karano księży za najdrobniejsze przewinienia. Karano wszędzie i za wszystko. Wystarczyło drobne wykroczenie, by kara była zbiorowa. W obozie przestępstwem były milimetrowe niedokładności podczas ścielenia łóżek, podłoga musiała błyszczeć, chociaż mieszkańcy bloku chodzili w nędznych drewnianych trepach, w czasie mrozów osłonięcie pleców kawałkiem papieru też było przestępstwem. „Obóz uczył zbiorowego karania, przy bardzo konsekwentnym stosowaniu zbiorowej odpowiedzialności. Gdy człowiek zapragnie wyprzeć Bogu Jego panowanie nad życiem i śmiercią, pęka granica, pękają hamulce, nie ma tamy. To wydarte samemu Stwórcy wykonuje człowiek sprawnie, niekiedy z sadystyczną ochotą, niekiedy prawie obojętnie’’ (abp K. Majdański, więzień Dachau – numer obozowy 22829). W sobotę przed Niedzielą Palmową 1942 r. komenda obozu postanowiła wykorzystać fakt, że ks. Stanisław Wierzbowski przekroczył regulamin obozowy. Ogłoszono, że za to przestępstwo wszyscy polscy księża zostaną ukarani. Kara to dziesięć dni nieustannego sportu od rana do nocy. Ksiądz Wierzbowski, jeszcze tego samego dnia został zakatowany. Pierwszą ofiarą Wielkiego Tygodnia był ks. prałat Dominik Kaczyński, umarł w Wielki Piątek, w dzień męki i śmierci Chrystusa. Dotarłam do wspomnień księży, więźniów Dachau, którzy doczekali wolności, w których opisali niemieckie okrucieństwo, swoją Drogę Krzyżową w Wielkanoc 1942 r. w KL Dachau. Byli to ks. Leon Stępniak, bp Franciszkek Korszyński i ks. Henryk Malak.
Ks. Leon Stępniak (numer obozowy 22036) wspominał, cyt.: „Nazajutrz, w Niedzielę Palmową, po rannym apelu księżom nakazano zostać na zewnątrz bloków. W celu przeprowadzenia rewizji osobistej kazano nam się rozebrać do naga, także biskupowi Michałowi Kozalowi. Stoimy, drżąc na mrozie, chociaż to marzec. Po szczegółowej rewizji, rozpoczęły się karne ćwiczenia. Przez 10 dni – od Niedzieli Palmowej do dnia po Wielkanocy – od rana od godz. 6 do godz. 6 wieczór, urządzono nam karne ćwiczenia na placu apelowym. Kazali nam biec, to znów maszerować. Wśród nas biskup Michał Kozal. Na rozkaz padnij, rzucaliśmy się w kałuże, błoto a oni chodzili po nas, wdeptywali w błoto. I tak na zmianę, marsz krokiem wojskowym, bieg, ćwiczenia gimnastyczne, aż do wieczora. Po kilku minutach takich ćwiczeń zaczęło brakować tchu. Nie mogłem patrzeć na cierpienia starszych księży. W czasie przerwy obiadowej musieliśmy najpierw posłać umyślnie rozrzucone łóżka, uporządkować rozrzucone szafki, tak, że na jedzenie nie starczało czasu. Kiedy w czasie ćwiczeń ktoś zasłabł, oblewano go wodą, kopano i bito. Kilku księży zmarło później. Rano nie dawano do zjedzenia skromnego śniadania. Na zjedzenie kolacji także nie było czasu. Dopiero 6 kwietnia, w poniedziałek po Wielkanocy skończyły się ćwiczenia karne. Ci księża, którzy w trakcie ćwiczeń rozchorowali się zostali odesłani do rewiru, kilku z nich zmarło. Większość z nas ćwiczenia znosiła dziwnie dobrze. Przecież to był Wielki Tydzień. Ten marsz i ćwiczenia to była nasza Droga Krzyżowa i polskie Gorzkie Żale. To był szczególny czas dla nas wszystkich”. W 1943 r., gdy w obozie zrezygnowano z ostrego rygoru, jakże inna była nasza Wielkanoc. Po przebyciu tyfusu w 1943 r. przebywałem w izolatce w bloku kwarantanny. W tym baraku spotkałem ks. Stanisława Cichego i ks. Józefa Krawczyka. Tutaj po otrzymaniu paczek żywnościowych od rodzin, każdy z nas swoją cząstkę jedzenia odłożył na koc, rozpostarty na łóżku. Zasiedliśmy do wspólnego śniadania Wielkanocnego. Potrawy pobłogosławił ks. Stanisław Cichy. Życzyliśmy sobie przetrwania, szczęśliwego powrotu do parafii, do rodziny, Ojczyzny”.
Wielkanoc 1942 r. we wspomnieniach ks. Franciszka Korszyńskiego (numer obozowy 24546), cyt.: „[…] To maszerowaliśmy normalnie żołnierskim krokiem, to znowu trzeba było biec, aż woda z kałuż rozpryskiwała się na wszystkie strony. Następnie musieliśmy wykonywać różne ćwiczenia gimnastyczne, potem znowu maszerować. W południe szliśmy na bloki na obiad, a jeść chciało się tak bardzo, że aż z głodu mąciło się w głowie. Jakże nęciła brukiew. Ale nie dostaliśmy jej od razu, najpierw trzeba było budować łóżka, które specjalnie powołane komanda zostawiły umyślnie rozwalone. Kto zręczniejszy prędzej zbudował swoje łóżko i jeszcze zdążył zjeść brukiew. Inny natomiast zanim zbudował łóżko, a już usłyszał gwizdek wzywający na ćwiczenia… iż pustym żołądkiem szedł ćwiczyć aż do wieczora. To samo powtarza się każdego dnia rano i wieczorem. Zmieniali się ćwiczący kapo, tylko my się nie zmienialiśmy. Tak było w Niedzielę Palmową, tak samo w każdy dzień Wielkiego Tygodnia, tak 5 kwietnia w uroczystość Zmartwychwstania Pańskiego i dopiero w poniedziałek po Wielkanocy, przyszedłszy na obiad, zastaliśmy łóżka w porządku, nie potrzebowaliśmy ich budować. […] Oznaczało to, że skończyły się ćwiczenia karne. Był 6 kwietnia. […] Chociaż na przestrzeni tych 10 dni pogoda była zmienna, nieraz padał deszcz i wiał zimny wiatr, chociaż do trepów nabierało się wody, wielu z nas nie chorowało wcale, nawet nie dostaliśmy kataru. Duchowo czuliśmy się dobrze. Przecież to był Wielki Tydzień, czyli czas, w którym chrześcijanin przezywa cierpienie swojego Zbawiciela. […] Działanie Boże w naszych duszach było najskuteczniejsza podporą, naszą pociechą. […] Maszerując odprawialiśmy wspólnie Drogę Krzyżową, odmawialiśmy cały różaniec, w różny sposób modliliśmy się wspólnie […]’’.
Ksiądz Henryk Malak (numer obozowy 22466), w Klechach… wspomina, cyt.: „[…] Nie podarowano nam świąt Zmartwychwstania! W samą Wielkanoc dwa tysiące polskich kapłanów uprawia na placu apelowym w Dachau krwawy sport. Dziesięć dni nieustannego sportu? Więc ćwiczą nas bez litości od rana do nocy. A prócz tego dwa razy dziennie wpuszczają sforę „czarnych” i „zielonych” do naszych baraków na pohulanki. Trzy razy dziennie doprowadzamy wnętrza do porządku. Zabierają nam przy lada okazji jedzenie! Biją! Tłuką! Mordują! Na placu apelowym coraz to padają słabsi. Boże, kto to wytrzyma. Ilu pada w każdym dniu trudno powiedzieć! Jedni konają w ataku serca, inni tracą tylko przytomność. Ale kto wytrzyma dłużej trudno powiedzieć. W udręczonej gromadzie nasz ks. Biskup Michał Kozal biega, powłóczy spuchnięta nogą, na bladej twarzy widać kompletne wyczerpanie. Pada, podnosi się, biegnie dalej. Czy mógł tak przez 10 dni? Czy mu wystarczy sił? Kiedyś napiszą, że biskup (Michał Kozal) został zadręczony w obozie. […] Sport trwa od rana dalej aż do wieczora. I znowu południe, porządkujemy wnętrza izb i po południu znowu na plac wśród wrzasków komanda kapo, głodni idziemy spać, gdyż w tym dniu Bawół (kapo) znalazł okazję do odebrania jedzenia, głodni idziemy spać. Pod barakami leżą nieprzytomni, przyniesieni z placu. Straszne wymęczenie, wygłodzenie i duchowa depresja, jak gdyby odebrano nam rozum. Jeden Bóg umie ten stan zrozumieć i wyrozumieć. – Wesołych Świąt Zmartwychwstania – szepcze ktoś przez łzy. Dopiero w poniedziałek 6 kwietnia zwolniono nas z placu. Licząc dziennie przeciętnie 50 kilometrów marszu, biegania, skoków, padania i znowu biegania przebyliśmy w ciągu tych 10 dni około pół tysiąca kilometrów, czyli drogę późniejszych transportów ewakuacyjnych, podczas których padło mnóstwo więźniów. Z naszych szeregów padło w tych dniach nie mniej […].”
Swoje cierpienie w Wielkanoc 1942 r. kapłani łączyli z męką Chrystusa. Wielu z nich wspominało potem, że nigdy Droga Męki Chrystusa nie była im tak zrozumiała i bliska ich sercom.
Ks. Wojciech Zieliński, więzień Dachau zapamiętał, że ks. Stefan Frelichowski po zakończeniu „karnych ćwiczeń” wypowiedział do niego następujące zdanie: ,,to na pewno policzy nam Bóg w niebie, i że szykany nam będą ku dobremu, nie w przetrwaniu i przeżyciu obozu, nie jak myślałem, ale tam w niebie’’. Dzisiaj ks. Frelichowski jest w gronie Błogosławionych.