Tadeusz Misiński „Gustaw”, sierżant podchorąży:
2 sierpnia przyszedł rozkaz, żeby natychmiast opuścić posterunek, bo Niemcy przeczesują poszczególne obiekty i zabierają młodych ludzi. Opuściliśmy to stanowisko, przeszliśmy przez ulicę Grochowską na drugą stronę. Szliśmy w kierunku Parku Skaryszewskiego. Wówczas jeszcze ulicy takiej nie było, jak teraz jest, bo to była piaszczysta droga i wzdłuż Parku Skaryszewskiego dużo wody było. Myśmy musieli przejść przez wodę. Dotarliśmy do punktu, w którym był jeden z kolegów; tam były działki i na działkach spotkaliśmy się. Dowiedziałem się, że będzie następnego dnia natarcie na oddziały w Parku Skaryszewskim. Już wspólnie razem, mój oddział, z kolegą Walczakiem, przystąpiliśmy do natarcia. Widocznie złe były informacje; być może, że w nocy przyjechały następne jednostki niemieckie. Przeszliśmy przez mur – dwa, półtora metra wysokości. Dawniej to była siatka… Nie siatka, tylko pręty metalowe, ale Niemcy za okupacji likwidowali, zabierali, tak samo jak w Ogrodzie Saskim. Pamiętam, widziałem, jak piłowali to robotnicy i Niemcy złom zabierali na amunicję. Tak samo tutaj nie było już wysokiego ogrodzenia metalowego, tylko sam murek. Myśmy przeszli. Jak już mówiłem, widocznie była zła informacja i nie wiedzieli, że – być może wcześniej tego samego dnia – inny oddział ze wschodu przybył do Parku Skaryszewskiego. Napotkaliśmy bardzo silny ogień, tak że nasze granaty, nasze pistolety, niewiele miały pożytku. Wszyscy koledzy – dwie drużyny – zginęli. Mnie się jakoś udało. Czułem, że jestem ranny. Jeszcze nie wiedziałem, jak, co. Tu mnie bolało; byłem przekonany, że gdzieś klatka piersiowa. Dwie drużyny były, 12 osób, wszyscy zginęli… Koledzy mieli granaty – parę było; chyba ze trzy pistolety czy cztery. Też miałem pistolet. Ale to nie miało żadnego skutku na ten ogień, jaki myśmy otrzymali.
To była noc. Nie widzieliśmy, ile tego. Ogień był straszny. Strzelanina była okropna. Oni mieli przecież karabiny maszynowe. To siało ze wszystkich stron. Mnie się udało dotrzeć do muru. Tam była łączniczka. Pomogła mnie przedostać się przez mur, doprowadziła mnie do punktu sanitarnego. To, co pamiętam – to były dwie sanitariuszki, może miały dziewczyny po trzynaście lat. Pamiętam, jak zdjęły ze mnie bluzę, zdjęły koszulę i patrzą, jak krew leci i z przodu, i z tyłu, bo kula przeszła na wylot. To były dwie kule. Ja już wtedy straciłem przytomność. Nie wiedziałem jak, ale podobno starsza sanitariuszka przyszła, może miała dwadzieścia lat. Później po wojnie spotkałem ją na przyjęciu, które organizowała Rada Narodowa Grochowa. To było sfilmowane, ja z tego spotkania mam kasetę. Opowiadałem wszystko o naszej akcji. W ten sposób udało mi się przetrwać, przeżyć Powstanie.
Później mnie transportowano – nie wiem, Grochowem chyba, bo nie wyobrażam sobie, żeby mnie wieźli ulicą Targową, to było niemożliwe raczej. To było opanowane przez Niemców. Niemcy tędy często [przejeżdżali], różne transporty przejeżdżały. W każdym bądź razie dowieźli mnie – zastanawiam się, że na pewno gdzieś Grochowem, niedalekim Grochowem – dotransportowali mnie do szpitala powstańczego, który mieścił się przy ulicy Kowelskiej. Tam jest tablica wmurowana, że tu był szpital powstańczy.
Jan Kowalski „Miłosz”, kapral:
To jest bardzo ważna sprawa. Jak myśmy doszli na punkt wypadowy koło muru, prosto na stację, mieliśmy zdobywać stację – warsztaty. Ale na torze bliżej Pragi stał pociąg pancerny. Niemcy widzieli, jak my atakujemy. Nie mieliśmy broni, tylko miał dowódca kompanii i plutonowy. Niemcy mieli szmajsery, a myśmy mieli pistolety. Miałem pistolet nagan i dwa granaty. Atakując dworzec, trzeba było przejść przez tory, wchodzić na rampę, żeby zdobyć. Tego żeśmy nie zdążyli, bo Niemcy zobaczyli, że my lecimy, otworzyli z tyłu pociągu ogień z karabinów maszynowych. Wtedy padło kilku, a reszta się wycofała, myśmy jeszcze dalej przeskoczyli, zdobyli warsztaty kolejowe, ale dworca żeśmy nie zdobyli.
Wacław Kłapa, kapral podchorąży:
Akurat poszedłem z matką do Warszawy na Stare Miasto, bo tam mieszkała moja siostra. To był sierpień, więc wyjechała pod Warszawę do Józefowa. Trasa otwocka – tam wyjeżdżali ludzie na wczasy. To było jedyne miejsce, gdzie można było zobaczyć drzewa, lasy i trochę odpocząć. Bo przecież nie można było wyjechać w Tatry ani w inne miejsca, trzeba by mieć zezwolenie na pociąg. A tam chodziła kolejka dojazdowa i tam ludzie jeździli, wynajmowali mieszkania. Na urlop się tam jeździło po prostu. Moja siostra też pojechała na urlop do Józefowa, a tu zostawiła mieszkanie. Mieszkała na ulicy Brzozowej, na Starym Mieście i my właśnie tam pojechaliśmy sprawdzić, czy wszystko tam jest, czy coś się nie stało. Gdzieś koło trzeciej wróciliśmy do domu, a Powstanie zaczęło się o piątej po południu. Początkowo na Pradze nic nie było, ale już zaczęła się strzelanina. Następnego dnia dostałem rozkaz, żeby się stawić na ulicę Ząbkowską 35 w aptece, bo tam mieliśmy punkt zborny. Następnego dnia, 2 sierpnia, idąc na ulicę Ząbkowską, już nie mogłem iść ulicami, bo na ulicy Wileńskiej róg Targowej kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt trupów leżało na jezdni. Była bowiem strzelanina i wszyscy zaczęli do wszystkich strzelać – Niemcy do Polaków, Polacy do Niemców. Przez ulicę Wileńską szedłem piwnicami, nie mogłem się wychylić na ulicę, bo mógłbym dostać. Przyszedł łącznik, który zabrał mnie i jeszcze paru kolegów, którzy mieszkali na ulicy Inżynierskiej i też na Małej, i prowadził nas piwnicami przez całą Wileńską i do skrzyżowania z Targową. Tam były różne okopy jeszcze z czasów 1939 roku i tamtędy jakoś się przedarliśmy na drugą stronę Targowej po prawej stronie i tam też piwnicami – broń Boże wyjść na zewnątrz, bo strzelanina była już wszędzie – doszliśmy do Ząbkowskiej. Jakoś przebiegliśmy przez Ząbkowską do apteki i tam siedzieliśmy, czekaliśmy na rozkazy. Ale niestety nie było rozkazów, bo nie było wyższego dowództwa. Owszem byli dowódcy plutonów czy drużyn, ale nie było takiego, który powiedziałby, co robić. Nie było przede wszystkim broni. Tam posiedzieliśmy jakiś czas i przenieśli nas do szkoły przy ulicy Otwockiej. Tam siedziałem kilka dni. Tam też nikt nie przyszedł po nas. Siedzieliśmy i czekaliśmy na jakieś rozkazy. Ja wtedy tylko byłem piątkowym, nie miałem swojego oddziału. Po pewnym czasie zwolnili nas wszystkich do domu. Powiedzieli: „Czekajcie w domu na rozkazy”. Poszedłem do domu i czekałem na rozkazy.
20 sierpnia poszedłem do piekarni po chleb. Piekarnia była na ulicy Stolarskiej, jak jest to przejście na Targówek. Tam jest przejazd na ulicy świętego Wincentego do 11-go Listopada i obok była Stolarska, taka mała uliczka, i piekarnia Wiechowicza. Ona tam jest do dzisiaj, nie wiem, czy chleb pieką, ale budynki stoją. Całą noc tam sterczałem, do rana poczekałem aż upiekli chleb i kilka bochenków dostałem. Wróciłem do domu i powiedziano mi, że było jakieś dwie czy trzy godziny przede mną jedenastu moich kolegów. Wszystkich ich znałem. Dowódca tej drużyny był Zdzisław Gil, mój dobry kolega. Zostawili rozkaz, żebym ich dogonił. Szli ulicą 11-go Listopada, potem jak cmentarz żydowski jest. Cmentarz żydowski graniczy z Cmentarzem Bródnowskim. Wtedy były mury na cmentarzach i między cmentarzami była uliczka, właściwie wydma piaszczysta, i oni mieli w najwyższym punkcie tej piaszczystej wydmy czekać na mnie, bo mieliśmy się skoncentrować i przejść przez Wisłę na Warszawę. Poszedłem za nimi, ale już wiedziałem, że tam jest straszna ilość patroli niemieckich. Ulicą Odrowąża jeździli samochodami w tę i we w tę i coś tam się działo, ale nie wiedziałem co. Musiałem przejść przez te wały kolejowe na drugą stronę, wejść od tyłu cmentarza żydowskiego i tamtędy się posuwać do przodu. Było dość ciężko, bo samochody wciąż jeździły. Ale wyczekałem moment, że one pojechały w kierunku Pelcowizny, i przeskoczyłem przez Odrowąża na tył cmentarza i uliczką piaszczystą, wydmą właściwie, doszedłem do centralnego punktu tej wydmy, to było mniej więcej w połowie cmentarza żydowskiego. Tam się zatrzymałem, bo w tym miejscu mieli oczekiwać na mnie i na innych, którzy jeszcze nie doszli. Ale tam nikogo nie było, nie widziałem tam już nikogo. Długi czas tam siedziałem, siedziałem, siedziałem… Bałem się iść w kierunku Odrowąża, bo Niemcy jeździli bez przerwy, słychać było strzały, a ja nie miałem ze sobą żadnej broni. Miałem tylko butelkę z benzyną i taką sidolówkę, to jest taki granat zaczepny.
Podjąłem taką decyzję, że niestety muszę iść dalej. Nie wiedziałem, jak oni chcieli przejść przez Wisłę, którędy. Ale na Żeraniu mieszkał mój brat i poszedłem do brata, też ukrywając się, bo wszędzie byli Niemcy. Dopiero po wojnie dowiedziałem się, że mój oddział też doszedł do tego największego wzniesienia, zalegli tam, pochowali się i czekali na resztę. W tym czasie dowódca oddziału wysłał dwóch żołnierzy w kierunku ulicy Odrowąża. Przy Odrowąża, przy cmentarzu żydowskim stał nieduży budyneczek. Tam przyjmowali nieboszczyków. Oni tam podeszli i okazało się, że tam są Niemcy. Budynek był obsadzony Niemcami. Niemcy złapali tych dwóch chłopaków, którzy nie mieli żadnej broni i nie mogli się bronić. Ja słyszałem tę opowieść po wojnie, nie byłem przy tym. Prawdopodobnie przy pomocy tortur dowiedzieli się od nich, gdzie jest reszta. Dzięki temu, że poszedłem po chleb, że jakieś dwie-trzy godziny szedłem za nimi dopiero… Z uliczki między cmentarzami Niemcy wszystkich ich zgarnęli do budyneczku przy Odrowąża i rozstrzelali. Początkowo po wojnie tam była tablica z nazwiskami – jedenaście nazwisk – wszyscy moi koledzy. Później to wyrzucili i wystawili pomniczek, że tu zginęli bojownicy. Nie wiem, jak to nazwali, że między 23 a 27 sierpnia 1944 roku zostało rozstrzelanych czterdziestu. Prawdopodobnie Niemcy tam jeszcze wyłapywali różnych żołnierzy z okolicy i w tym jednym miejscu wszystkich rozstrzeliwali.
Trafiłem do brata. Okazało się, że z deszczu pod rynnę. W odległości około 50 metrów od brata następnego dnia zjechała się dywizja pancerna „Hermann Göring”. Ściągnęli ich z zachodu, z Afryki, bo tutaj wojska radzieckie już się posuwały w stronę Warszawy. Już dość blisko nawet słyszałem strzały armatnie. Dywizja rozlokowała się między budynkami Żerania. Wykopali doły, umieścili czołgi z lufami skierowanymi na wschód i czekali na armię radziecką, żeby ją okrążyć i zlikwidować. Przebywałem tam do 10 września. Niemcy nic nie mieli do ludności cywilnej. Szykowali się na Ruskich. Siedzieli tam, czołgi wszędzie stały, strach było tam nawet przejść. 10 września zjawili się nagle esesmani, podjechali samochodem pod budynek i wybierali mężczyzn od piętnastego do sześćdziesiątego roku życia. Ja z bratem znalazłem się na tym samochodzie i jeszcze inni, którzy obok mieszkali. Wywieźli nas samochodem do Zakroczymia.
Powstanie na Pradze rzeczywiście upadło szybko. Na przykład, jak ja wracałem ze szkoły na ulicy Środkowej, to musiałem przejść przez dworzec Wileński, to znaczy przez tory. Ulicami nie można było iść, bo wszędzie Niemcy strzelali do ludzi, jak zobaczyli kogoś. Między ulicą Wileńską a Białostocką stał drewniany budynek dworca i tam siedzieli Niemcy z karabinami maszynowymi i mieli wszystko pod obstrzałem. To znaczy tory i wagony, które tam stały. Musiałem tam przejść, żeby się dostać do siebie na Małą. Było bardzo niebezpiecznie. Jakoś mi się udało, ale cały dzień tam sterczałem, czołgałem się. Siedziałem w domu i czekałem na rozkazy.
Ulice były puste, nikt nie chodził. Wszyscy siedzieli w domach. Najwyżej wieczorem albo w nocy przemykali przede wszystkim do piekarni, bo sklepy wszystkie były pozamykane. Nie było nic, tylko piekarnia Wiechowicza i jeszcze gdzieś druga piekarnia, która w nocy piekła chleb. Ludzie stali całą noc, też pochowani w jakieś dziury, bo Niemcy mogli podjechać w każdej chwili i zabrać tych ludzi. Dopiero rano chleb szybko rozprzedali i każdy leciał jakoś podwórkami, z tyłu domów, przez piwnice jakieś się przechodziło.
Wiedzieliśmy o Warszawie, co tam się dzieje. Jak się stanęło gdzieś wysoko, na dachu czy gdzieś, to było widać dymy palących się domów, wybuchy, strzały. Straszne rzeczy i nurkujące samoloty niemieckie. Samoloty nurkujące wydawały okropny świst i leciały zupełnie pionowo w dół, zrzucały bombę i z powrotem pionowo do góry. Codziennie były bombardowania samolotów niemieckich. Widzieliśmy, że tam się straszne rzeczy dzieją, ale nic nie mogliśmy zrobić, bo wszystkie mosty były wysadzone. Nie było ani jednego mostu całego, nie można było się tam dostać. Chcieliśmy przejść przez Wisłę w okolicy Tarchomina, ale też się nie udało.
Front się zbliżał, był gdzieś na linii otwockiej, ale strasznie wolno szli. Ja się już ich nie doczekałem. Bo w Warszawie w dalszym ciągu Niemcy siedzieli, jak ja szedłem tam… cztery dni… Szedłem dwudziestego, potem mieszkałem na Żeraniu, gdzie była dywizja imienia Hermanna Göringa. Później podobno ruszyli do przodu i odrzucili atak rosyjski. Podobno odrzucili, ale ja już tego nie widziałem.
Wacław Sikorski „Bocian”, służba sanitarna:
Jak wybuchło powstanie, to wszystko było już zorganizowane. Zgłaszali się wszyscy pojedynczo, żeby nie hurtem, by Niemcy nie zorientowali się, że coś się tutaj dzieje, tylko to było krótko, to było dwa dni. Przez taką dużą lornetkę obserwowaliśmy Żoliborz, bo to naprzeciwko Żoliborza było. Wisła tylko nas oddzielała. Mieszkaliśmy od Wisły jakieś siedemset metrów, ale nie było domów w ogóle. Było pole, Wisła i było widać Żoliborz. Widzieliśmy przez lornetkę doskonale, jak Niemcy odcinali Pragę od Warszawy. Po stronie Warszawy lewobrzeżnej był wał przeciwpowodziowy i my przez lornetkę widzieliśmy, jak Niemcy się okopują w kierunku na Warszawę. Po prostu Pragę odcięli od Warszawy. Natomiast jest takie osiedle – ono istnieje do dzisiaj – przed Fabryką Samochodów Osobowych, Śliwice. Na Śliwicach była grupa akowska, która miała zająć, zdobyć węzeł kolejowy Warszawa-Praga. Warszawa-Praga istnieje. To była przed wojną i w czasie okupacji duża stacja towarowa. Mieli tę stację odciąć, bo tam było zaopatrzenie, nieraz wagony z żywnością stały z jakimś wyposażeniem dla Niemców i chcieli to zabrać. Był przypadek w dniu Powstania, że od strony Jabłonnej Niemcy nadjechali czołgami i zorientowali się albo wiedzieli, w każdym razie zatrzymali czołgi i zaczęli ostrzeliwać młodzież, która z bronią biegła przez pole zdobyć stację kolejową Warszawa-Praga, ten węzeł kolejowy. Niemcy zaczęli strzelać z czołgów. Dużo obserwowaliśmy przez lornetkę, bo nas dzieliło tylko jakieś siedemset metrów – pole, łąka – i to wszystko widzieliśmy ode mnie z domu, tam, gdzie ten punkt sanitarny był. Niemcy strzelali. Pamiętam, że to się nie udało. Chowali się po różnych dziurach, okopach, bo to był nierówny teren. Jakiś Niemiec wylazł z czołgu, kiwał ręką na powstańców tak, jakby ich wołał do siebie. Oczywiście nikt nie szedł. No i nie wiem, co się stało, bo my za dwa dni uciekaliśmy, bo Niemcy obstawili całą dzielnicę i właściwie po dwóch dniach się skończyło wszystko.
Na podstawie ARCHIWUM HISTORII MÓWIONEJ MUZEUM POWSTANIA WARSZAWSKIEGO opracował Marek Strzeszewski