Prezydent Trzaskowski sztywno trzyma Warszawę na kursie ,,postępowych’’ reform. Tym razem zadecydował o używaniu w komunikacji wewnętrznej i zewnętrznej żeńskich końcówek nazw stanowisk pracowników administracji.
Od 1 stycznia 2021 roku w Warszawie pojawią się zatem prezydentki, inspektorki, naczelniczki, burmistrzynie, dyrektorki… Feministyczne postulaty zakładają, że taka zmiana języka przyniesie obalenie tzw. patriarchatu i równość – nie dość, że jest to myślenie życzeniowe, to jeszcze oparte na wzorcach działania marksizmu.
Używanie feminatywów w nazwach stanowisk budzi zastrzeżenia – czy stanowisko może mieć płeć? Dokumenty są podpisywane przez osobę będącą na stanowisku i to stanowisko jest źródłem władzy tej osoby. W systemie demokratycznym stanowiska są przejściowe i w sensie prawnym nie ma znaczenia, czy decyzję wydał np. Trzaskowski, Gronkiewicz-Waltz czy Starynkiewicz, bo wydał ją Prezydent Miasta Stołecznego Warszawy. Wprowadzenie żeńskich końcówek w nazwach stanowisk jest więc nie tylko niepotrzebne, ale też szkodliwe – należy postawić pytanie, czy urząd Prezydenta M. St. Warszawy i Prezydentki M. St. Warszawy to ten sam urząd, czy też dwa osobne stanowiska? Lewacy, do których zaliczają się również feministki walczące z językiem, jak zwykle tworzą tylko nowe problemy.
Największym absurdem tej sprawy jest to, że decyzja Trzaskowskiego jest niezgodna z obowiązującym rozporządzeniem Rady Ministrów, która wymaga męskiej końcówki nazwy stanowiska w dokumentach formalnych, ergo urzędnicy w Warszawie będą musieli wykorzystywać jednocześnie końcówki żeńskie i męskie wprowadzając niepotrzebny zamęt.
A to wszystko dzieje się w czasie kolejnych kryzysów w ratuszu związanych z brakiem pieniędzy, wzrostem opłat, awariami Czajki i epidemią…